czwartek, 15 lipca 2010

Jak podróżować autostopem po bezludnej wyspie ? Czyli dotarliśmy na wyspę Cres.

Jesteśmy po drugiej stronie wody, chorwacka wyspa Cres, miejscowość Porozina, praktyczne to tylko Port, jakiś sklepik, jedno z bardziej ucywilizowanych miejsc na tej wyspie. Punkt I na mapie.



Wysiadamy z promu. Ale jak tu podróżować autostopem po takiej wyspie ? - Chodziło nam po głowie. Ale mamy plan!! Plan był następujący. Większość ludzi jest samochodami, musi do nich dojść wsiąść wyjechać, poczekać na swoją kolej, mamy więc jakieś 5 - 15 minut więcej na wyjście z tego promu i znalezienie jakiegoś miejsca do łapania na drogę główną jedną z niewielu na wyspie i praktycznie jedyną idącą przez całą wyspę. Skąd to wiedzieliśmy? - Pan w porcie użyczył nam mapy i przewodnika o tej wyspie kompletnie za free.


Znaleźliśmy odpowiednie miejsce, stoimy łapiemy, ludzie w porcie się patrzą i nam dopingują hahaha..... Który stanie , no który.... Wyjechał pierwszy.... drugi.... trzeci..... wszyscy nas omijają.... czwarty ....piąty..... sto dwudziesty piąty....

No kurcze jak nikt nas teraz nie weźmie to trzeba będzie czekać na kolejny prom z dostawą samochodów i to będzie marnowanie czasu. Ogólnie to trochę śmiesznie wyglądało, jestem niemalże pewna, że wszyscy przejeżdżający zastanawiali się o co nam chodzi.

Już prawie zdesperowani, że wszystkie samochody odjechały a my nadal stoimy, zeszliśmy z drogi i usiedliśmy na krawężniku.Nagle podjeżdża samochód - z włoskimi rejestracjami :D UUuu... a to niespodzianka, we Włoszech generalnie instytucja autostopu nie funkcjonuje, nie mają więc oni nawet pojęcia co może oznaczać człowiek stojący z tabliczką na ulicy. Gdziekolwiek jeżdżą Włosi nigdzie się nie zatrzymują. Tym bardziej, że mieliśmy niezłą historię z Włochem pod Wiedniem. A tu taka niespodzianka :D
Ostatni samochód z promu się zatrzymał!!!

No to w drogę!!




I ruszyliśmy hmmm...przed siebie, chcieliśmy dotrzeć do Balenic na wyspie Cres, ale na wyspie droga dojazdowa jest tylko jedna, więc dobrze jeśli chociaż by nas podwieźli do rozdroża na te Balenice.
Chcieliśmy przede wszystkim podjechać po drodze do jakiegoś sklepu przede wszystkim po wodę, której nam brakowało od dnia poprzedniego.

Nasi włosi jechali do Valun (punkt K na mapie) , była to malutka miejscowość, która znajdowała się niedaleko naszej. Świetnie! To po prostu się rozstaniemy na kolejnym rozdrożu.Nam zostanie jakieś 20 - 30 km do Balenic, a włosi sobie pojadą do Valun. Bardzo miło się z nimi jechało, można było porozmawiać nawet (co też jest ciekawym zjawiskiem, ponieważ włosi rzadko kiedy umieją mówić po angielsku, podobnie jak Hiszpanie) i popodziwiać przepiękne widoki.







W trakcie rozmowy włosi doszli do wniosku, że pojadą z nami do tych Balenic, bośmy je tak zachwalali, że je nam polecano, a oni nigdy nie byli w tym miejscu. Jednak wcześniej lepiej pojechać do Valun zrobić zakupy rozejrzeć się i wtedy ruszymy dalej. Ok. Zgodziliśmy się. Dojechaliśmy strasznie stromymi serpentynami aż do tej małej miejscowości, zrobiliśmy zakupy, nakupowaliśmy pełno rzeczy (chyba z głodu) i z wielkimi torbami i pakami wróciliśmy do naszych włochów. I co się dowiadujemy ??? Że oni tu zostają i pójdą sobie łódką popływać. No to świetnie, dalej się nie ruszymy bo za daleko i rzadko kto wyjeżdża rankiem z tej wioski. Tym bardziej z takimi gigantycznymi zakupami. No to nic.... trzeba się rozejrzeć po okolicy, może będzie tu fajnie.

wtorek, 13 lipca 2010

Brestova - Łapanie promu na stopa

I tak smacznie sobie śpiąc nadszedł mi poranek. 




Około godziny 6. Naszego "niebezpiecznego faceta" już nie było a promy zaczęły znowu pływać. Ciężki był to ranek. Bez wody, bez miejsca nawet do załatwienia się, bo wszędzie beton, zmuszona byłam w piżamie wdrapywać się na skały i szukać miejsca na mój mocz. No co za porażka. O 7 otwierali restaurację, trzeba było się do tego czasu zwinąć z naszym legowiskiem.,wymyć w mega słonej wodzie  z czym było trochę ciężko, zjeść coś i zastanawiać się gdzie w końcu łapać tego stopa a wyspę. 

Posiadając bardzo miętową pastę do zębów to nawet tą słoną wodą dało się je umyć. Płukając jamę ustną za pierwszym razem nic nie było czuć słonej wody, za drugim razem lekko było czuć ale znośnie, a za trzecim razem było czuć ale zęby były umyte i wypłukane. Gorzej było z jedzeniem, pozostało nam tylko to co nie trzeba przygotowywać z wodą.


Wyszykowaliśmy się, spakowaliśmy, zakupiliśmy bilety na prom (jakieś 6 zł) i czekaliśmy na naszą kolejkę. Tak szczerze mówiąc to można było nie kupować tych biletów, nikt nas przy wejściu nie sprawdzał ( Bo kto normalny płynie na wyspę promem bez samochodu ? ) Większość była samochodami i stała w kolejce już od 4 w nocy.Można równie dobrze sobie było po prostu tam wejść... czyli jakby złapać prom na stopa :P
To co nas ucieszyło na tym promie to woda. :D Generalnie także była naklejka, że woda nie pitna, ale nie była już słona a nam się tak bardzo chciało pić, że było nam wszystko jedno.

Mieliśmy jakąś godzinę spokoju i czas do namysłu jak tu złapać stopa wysiadając z tego promu...

niedziela, 11 lipca 2010

Brestova - budowanie legowiska w porcie

O godzinie 23 restaurację zamknięto, więc mogliśmy sobie przygotować posłanie na tarasie. Nie było to niczym dziwnym, bo wielu ludzi przyjeżdżało karawanami, samochodami osobowymi , i kładło się spać dosłownie na ziemi betonowej obok samochodu bo było tak gorąco.

My natomiast postanowiliśmy zając taras. Ze stojących tam stolików zrobiliśmy sobie ścianki, ułożyliśmy nasze rzeczy tak, by z żadnej strony nam nie wiało, a także aby nikt nas tak za szybko nie okradł.




Tak to mniej więcej wyglądało. Użycie szalików i toreb w celach osłonięcia się od wiatru nocą. Jak można zauważyć, ja zamiast mojej karimaty, za podłoże do spania postanowiłam wykorzystać materac dmuchany., który znalazłam na plaży w Puli i postanowiłam ze sobą zabrać. Na samym początku mieliśmy stracha, że może przez takie użytkowanie pęknąć a szkoda by było, skoro mamy coś wygodnego do pływania. Ale jakoś nie pękł, a w dodatku służył mi za bardzo wygodne i miękkie łóżko :) Do tego stopnia wygodne, że Pan X mi po jakimś czasie pozazdrościł i chciał zabrać , zamiast sobie też wziąć jeden z plaży, to lenistwo wzięło górę bo przecież on nie będzie dodatkowo tego dźwigał. A to niech śpi na betonie :P ( Potem i tak się okazało, że ja dźwigałam ogólnie jakieś 10 - 12 kg na plecach, a on 3 - 5 kg i jeszcze mnie popędzał :P )





Nocka była spokojna, oprócz tego, że czasami pływał prom i było to dość denerwujące, bo wydawał dźwięki, samochody się  ładowały bądź rozładowywały i ogólnie było głośno w tym momencie. Dlatego nie ma to jak zatyczki do uszu :D Zbawienie narodów, wzięłam ze sobą i wykorzystałam. Jeśli by jednak patrzeć na względy bezpieczeństwa to nie było to do końca przemyślane, gdyż w razie czego to bym nawet niczego nie słyszała, nawet jakby mnie ktoś miał zamiar do wody wrzucić.

 

I tak smacznie przespałam noc u boku blatu stołu ;) Obok nas w rogu wkarował się jeszcze jeden facet, który w moim odczuciu przynajmniej powodował lekkie odczucie niebezpieczeństwa.Jednakże tak jak zasnęłam szybo, tak się wczesnym rankiem obudziłam .... 

sobota, 10 lipca 2010

O tym jak przeżyć bez wody...bedąc koło wody czyli nocowanie w porcie

Port Brestowa (Punkt I na mapie). Dotarliśmy. Promy na wsypę Cres jeżdżą co półtorej godziny. Jest godzina 19.00 Zostały nam jeszcze dwa rejsy na które możemy się zabrać. Pytanie brzmi, czy lepiej się zabrać dzisiejszego wieczoru i zostać rozszarpanym przez nie wiadomo co na wyspie, bądź zgubić się w ciemnościach? Czy spać w porcie i poczekać do rana ? I jak z autostopem... Gdzie go łapać ? Tutaj przed wjazdem na prom, czy na wyspie ? Takie pytania nam się nasuwały, nie mając żadnej wiedzy co może się znajdować po drugiej stronie wielkiej wody. 



Zostajemy-zdecydowaliśmy, w porcie jest całkiem przyjaźnie,dużo ludzi przyjeżdża, niemalże nie kończą sie korki ze wzgórza nie grozi nam tu niebezpieczeństwo, zawsze można kogoś poprosić o pomoc. Problem tylko w tym, że nie ma za bardzo gdzie spać, w około skały, przy wodzie lepiej nie spać powód ? - Komary.
Ale jest mini restauracyjka, i taras z krzesełkami, to można tam w sumie usiąść jak na człowieka ucywilizowanego przystało.

Czas zjeść kolację. Tym razem będzie to zupka z proszku, grzybowa plus bułki. Tyle wystarczy. Jedyne czego mi trzeba to przegotowana gorąca woda. Niby mamy palnik, ale nigdy nie wiadomo czy w głuszy na wyspie nie będzie nam potrzebny gaz. Skoro mamy restaurację to po co marnować.

Idę do ekspedientki pytam się o przegotowaną wodę. Nie ma.... jasne... nie ma.
- A z czego w takim razie robicie kawę czy herbatę ? 
- No z wody. 
- To czy mogę prosić trochę takie gotowanej ? 
- To kosztuje.
- Ile
- Tyle co kawa
- Ale ja nie chcę kawy, prosiłabym samą wodę. 

No i się w końcu doczekałam przegotowanej wody zjadłam kolację. Skorzystałam również z tego, że klienci wchodzą do toalety za free. Pan X wypił resztki Coli a ja wdzięcznym krokiem podążyłam w stronę toalety z tą że butelką. Obmyłam twarz... uuu ale mam soli na twarzy po tych kąpielach. Napełniłam butelkę wodą i równie wdzięcznym krokiem zadowolona wróciłam do Pana X. Woda się przyda na śniadanko, do piciąaczy do umycia czegokolwiek.  

Około 22 zachciało mi się pić, więc wzięłam ta wodę z butelki do ust. Łyknęłam...... i myśłałam, że zwymiotuje.....  To słona woda! I to strasznie słona... Masakra!!!! Nie mamy wody.... Umrę z pragnienia!!! Jesteśmy w porcie, otoczeni mega słoną wodą, i nawet w łazience jest słona woda! Niemożliwe, że nie zauważyłam znaczka, ze woda nie nadaje się do picia!! 

Poleciałam do wolno stojącego toi toika.... też brak pitnej wody!!!! No to świetnie się załatwiliśmy. Jednym słowem nie mamy wody, przynajmniej do jutra rana, a kto wie czy na wsypie w porcie będzie pitna woda skoro tutaj jej nie ma. 
Oczywiście w sklepie była do sprzedaży. 20 zł za małą buteleczkę 0,5 litra... Ale nie... aż tak zdesperowani to nie jesteśmy. No trudno, przeżyjemy bez wody. Zawsze możemy kupić sobie kawę czy jakiś sok, póki otwarta restauracja. I tak bez wody przyszło na przeżyć kolejne 15 godzin. 

I tak naprawdę dopiero w takich momentach człowiek uświadamia sobie jak ważne są te podstawowe elementy życiowe. Na co dzień mamy poczucie, że to normalne zwyczajne, że woda jest była i będzie. Dopiero jak nam jej brakuje doświadczamy co to znaczy być bez wody. 
I my się o tym właśnie przekonaliśmy, nie żeby po raz pierwszy w życiu, ale sytuacja w tym momencie była dość nieciekawa. Woda była nam praktycznie do wszystkiego potrzebna w takich obozowych warunkach, do picia, do umycia rąk, do przyrządzenia potrawy, do umycia siebie, włosów, do umycia zębów, sztućców, czy do czegokolwiek co się pobrudziło. Mega słoną wodą raczej się większości z tych rzeczy nie da zrobić. Ugh.

piątek, 9 lipca 2010

Wydostanie się z z paszczy komarów

Pani która nas zabrała z Puli była niezmierne ciekawą i interesującą osobą. Opowiadała nam co warto zwiedzić i zobaczyć. W których miejscach są skały, w których miejscach jest piaseczek, w których jest ładnie, a które można sobie podarować.Wiele miejsc nam ta kobieta podała, a my wybraliśmy sobie na sam początek Lubenice, na wsypie Cres na którą się wybieraliśmy. 

Opowiadała nam także dużo różnych historii, wiele faktów o Chorwacji, Zapadła mi w pamięć szczególnie jedna opowiastka o niezmiernie czystej Chorwackiej wodzie źródlanej, która znajduje się gdzieś na wyspie na terenie lasów. Podobno kiedyś, ludzie czerpali jedynie stamtąd wodę, jednakże kiedy odkryto, że jest ona wodą zdrowotną, zamknięto ten teren i do dziś nikt nie może tam wchodzić i na własną rękę pobierać tej wody. Robią to specjalistyczne firmy, które napełniają butelki ta woda źródlaną. Jest to najbardziej znana woda źródlana w Chorwacji, tym ciekawsza się opowieść wydała, gdy się okazało, że właściwie jedna butelkę tej wody trzymam w ręku.  

Można ogólnie stwierdzić, że spadła nam ta kobieta z nieba, gdyż stwierdziła że nas zwiezie do samego portu. A od drogi głównej były to same niebezpieczne strome serpentyny w dół, jakieś 5 - 7 km przynajmniej. Sądzę że na nogach by się tam nie doszło.

Przyjemnie się rozmawiało z tą kobietą, w ogóle mój poziom języka angielskiego doszedł do takiego poziomu, że rozumiała ona moje żarty. I tak normalnie można było sobie pożartować. Opowiadałam jej też o naszej przygodzie z hotelem i pewnym miłym Włochem, (którą opisywalam tutaj wcześniej) i stwierdziła, że takie przygody to się na książkę nadają.  Generalnie pamiętam ją jako bardzo dobrą osobę, bo pomimo późnej godziny, zdecydowała się nam pomóc i zmarnować tą godzinę dłużej by nas zwieźć do tego portu.

czwartek, 8 lipca 2010

Ratunku! Komary mnie mordują!!!

Postanowiliśmy się udać z powrotem na naszą plażę do restauracji po bagaże. Miasto przeszliśmy niemalże całe na piechotę i od razu wyczailiśmy miejsce do łapania stopa na wyjazd w kierunku Labina, a właściwie do portu w Labinie( punkt I na mapie). Odwiedziliśmy także jakiś tani supermarket. Ceny tańsze niż w Polsce! Szczególnie owoców. Zaopatrzyliśmy się w mega duże torby i postanowiliśmy wracać z powrotem już autobusem. Nie mały ból nam sprawiło wydanie jakieś 7 złotych na bilet autobusowy. Co więcej nie opanowaliśmy systemu wysiadania i tego, że trzeba coś naciskać, czy dzwonić jeśli chce się wysiąść i pojechaliśmy za daleko... Grrr... I taki kawał iść z tymi torbiskami w tym upale. 

Zapakowaliśmy się i udaliśmy około godziny 16.00 ponownie na przystanek autobusowy by dojechać na miejsce stopowania.


Dotarliśmy na miejsce, kończyła nam się woda. Pan X jednak uparcie dążył do tego, aby nie tracić czasu na szukanie w sklepach wody i kupowanie jej tylko łapanie stopa. Ja byłam temu przeciwna, no ale cóż, moja pierwsza podróż tak naprawdę nie za wiele wiedziałam co i jak.  Oczywiście znowu gorzko tego potem pożałowaliśmy, bo brak wody to koniec świata.

Staliśmy w dość dobrym miejscu z wysepką, aczkolwiek koło lasu. A las oznacza komary. Toteż kiedy trochę czasu upłynęło, zrobiło się trochę wilgotniej w powietrzu nadfrunęły krwiożercze i wygłodniałe komary.  Z łapaniem stopa nie szło nam dobrze, może dlatego, że rzadko cokolwiek jeździło tamtędy, oprócz autobusu miejskiego. Ciekawe co myślał sobie kierowca widząc nas za każdym razem kiedy przyjeżdżał. 

W czasie podroży starałam się nigdy nie patrzeć na zegarek, szczęśliwi w końcu czasu nie liczą, my się także donikąd nie spieszyliśmy. Trudno też zatem oszacować jak długo się czekało, gdyż w towarzystwie raźniej i czas szybciej płynie. Jedynie na podstawie rozkładu jazdy autobusu mogę stwierdzić, jak długo mogliśmy  tam stać. Jeśli by wziąć pod uwagę,  że średnio potrzebował on 30 minut do 50 minut na przejechanie całego miasta i z powrotem, a widziałam go jakieś 3 razy. To można sobie wykalkulować że czekaliśmy tam około 2 godzin.

Były to jedne z najdłuższych dwóch godzin w moim życiu. Przede wszystkim dlatego, że trzeba było stać nieruchomo i łapać tego stopa, a jak tu stać nieruchomo kiedy co chwilę gryzie komar. Ja miałam krótkie spodenki, także komary miały wyżerkę z mojej krwi pochodzącej od górnej części ud aż po kostki i stopy.

Po 20 minutach stania, już ich tyle było wokół mnie, że doszłam do wniosku że nie dam rady tak dłużej stać , bo mam co 2 centymetry ugryzienie komara i to strasznie swędzi. Zmienialiśmy się więc stojąc na zmianę do oporu wytrzymałości. Po jakimś czasie ustaliliśmy sobie taki ciekawy system. Polegał on na tym, że kiedy ja stałam na ulicy łapiąc tego stopa , Pan X miał za zadanie usiąść tuż za mną i cały czas wpatrywać się w moje nogi, po czym kiedy zauważyłby komara siedzącego na którejś części moich nóg, miał krzyczeć np. prawa kostka, lewe udo, prawa stopa i tak dalej, a potem ja i tak na zmianę. Ten system pomógł nam trochę wytrwać w tej beznadziejnej sytuacji.  

Jendakże po godzinie czasu, będąc ciągle kąsana przez komary zbuntowałam się i powiedziałam Basta!  Pan X jednak nie wychwytywał wszystkich komarów siedzących na mnie. 
- Dłużej tak nie wytrzymam,- stwierdziłam - mam tyle pogryzień od tych komarów, że strasznie mnie bolą nogi. 
Usiadłam więc wysmarowałam całe nogi pastą do zębów, bo neutralizuje ona ból komarów, i okryłam ręcznikiem by nic mnie już nie atakowało. Było trochę lepiej.... prócz okropnego bólu nóg. 

W końcu ku naszemu szczęściu po jakimś czasie bliżej nie skalkulowanym zatrzymała się jakaś kobieta. Ha! 
W końcu nie tylko moja uroda , ale też uroda Pana X się na coś przydała!! :))


niedziela, 27 czerwca 2010

Chorwacka Pula i o tym jak sobie poradzić z ładowaniem sprzętu bez źródeł prądu

Tak naprawdę naszym głównym celem nie było wcale wymienienie pieniędzy choć to również, ale zwiedzenie miasteczka, zapoznania okolicy i zrobienie ewentualnych zakupów na dalszą drogę. Doszliśmy do wniosku poprzedniego wieczoru, że tak w sumie to nie pasuje nam tam miejscówka i zmieniamy ją, szkoda tracić czasu.





Wyszliśmy do miasta z wszystkimi cenniejszymi rzeczami, wodą i pieniędzmi zostawiając nasze bagaże w restauracji nadmorskiej. Nadszedł czas podładowania sprzętów a pewnym źródłem prądu za granicą jest zawsze McDonald. Po wymianie pieniędzy weszliśmy więc do niego , odnaleźliśmy kontakty i bezczelnie się do nich podłączyliśmy z naszymi komórkami i aparatami fotograficznymi.Aby nie marnować czasu, siedząc nic nie robiąc i gapiąc się tylko na siebie jak wół na malowane wrota to zamówiliśmy to niezdrowe jedzenie. I tak ok godzina dwóch nam minęła na siedzeniu w McDonaldzie i doładywaniu sprzętu.

Miasteczko same w sobie, sądzę, nie warte zwiedzania. Coś na kształt mini Aten, jakieś łuki triumfalne, kolosea i inne takie.






Także podążając za pierwotnym planem opuszczenia tego miejsca udaliśmy się najpierw do informacji turystycznej, gdzie zapytaliśmy się o cenę i godziny odpływu promu z miejsca oddalonego o całkiem sporo kilometrów od nas zwanego Brestova, który miał się udać na wyspę Cres. Potem do marketu na zakupy, z powrotem na plażę po nasze torby i znowuż z powrotem w okolicę marketów by łapać stopa w stronę Labina i naszego portu w Brestovej( Punkt H - I na mapie mniejszej)

sobota, 26 czerwca 2010

Nocleg na skałach na niby plaży w Puli

I przeżyłam...... Prawie. Obudziłam się o 6 rano cała poklejona buzia od parującej soli, która jako jedyna wystawała ponad śpiwór to nic. Jak się zobaczyłam w lusterku to się przestraszyłam tego miliona pogryzień komarów na mojej twarzy.

Pan X jeszcze spał, więc ja postanowiłam doprowadzić się do porządku i przejść brzegiem jak najdalej się da w jedną i drugą stronę. Poszłam na poszukiwanie skarbów, i nie jeden skarb znalazłam.

1.Ciekawym było odkrycie pewnego rodzaju jamy wewnątrz skał, w której mogliśmy równie dobrze się przespać a nie tak na odkrytym terenie.

2. Znalazłam także wiele skarbów na swojej drodze mini wspinaczkowej wzdłuż brzegu. Ludzi jeszcze nie było bo zbyt wcześnie ale bardzo wiele rzeczy było pozostawianych na plaży, a niektóre poskładane w kosteczkę. Zatem wzięłam parę zagubionych sprzętów. Znalazłam deskę surfingową, pełno dmuchanych materacy z czego wybrałam jeden najlepszy i podążyłam z łupem z powrotem do Pana X.

Pan X ogólnie nie był zadowolony, iż wzięłam tylko materac dla siebie a jemu przyniosłam deskę surfingową. W sumie mógł wstać wielmożnie i podejść parenaście metrów i wziąć samemu. Już około godziny 7 rano napotkaliśmy sprzątaczki plaży, które wszystkie śmieci i pozostałości pakowały do toreb śmietnikowych aby przygotować plażę dla nowych gości. Ciekawe zresztą co oni robią z tym wszystkim sprzętem, który tu tak codziennie zbierają.

3. W tych moich poskalnych wędrówkach odkryłam niezwykłą przydatność adidasów z nie równym podłożem. Jakoś tak łatwiej się chodziło i wygodniej. Odkryłam też pobliską restaurację, która ku naszemu szczęściu posiadała toaletę i stała się naszym punktem higieny osobistej. Namówiłam także w czasie późniejszym kobietę aby przechowała nasze bagaże gdyż musimy iść do centrum miasta wymienić Euro na Kuny i że przyjdziemy za godzinę dwię.

Badanie warunków noclegowych na skałach

W oczekiwaniu na przepiękny zachód słońca i noc, postanowiliśmy rozłożyć się tam gdzie siedzieliśmy. Tuż przy wodzie 2 metry. Bez namiotu nocleg w samych śpiworach, co wydawało mi się pomysłem bardzo poronionym. I takim też było.





Wraz ze zbliżającym się wieczorem robiło się chłodniej i bardziej wilgotno. Pan X stwierdził, że będziemy tu tak spać jednakże nie wziął pod uwagę parowania wody. Nie wziął także pod uwagę tego, że głównie paruje sól i wszystko co znajduje się na zewnątrz będzie osolone. Sprawdzałam natężenie domowymi sposobami zostawiając na chwilkę lusterko na zewnątrz. Nie minęło 5 minut i lusterko było całe białe od soli.
Bardzo ważne wydało mi się w tym momencie aby zabezpieczyć mój plecak, lepiej przecież mieć osolony ręcznik niż wszystko inne co się ma ze sobą. Miałam nadzieję, że przeżyję do rana śpiąc w takim buszu blisko wody na otwartym terenie.

Pierwsza Chorwacka Plaża w Puli i nauka wychodzenia z wody po skałach

Chorwacja jest bardzo ładna. Już sama w sobie, a kiedy popatrzeć na architekturę to można nacieszyć oko przyjemnymi widokami.


 Koledzy, którzy nas podwozili wywieźli nas od razu na plażę, rzekomo najładniejszą w całym chorwackim miasteczku Pula. Czy ja wiem czy ta plaża była aż taka ładna... Same skały. Nie ma piasku, w Chorwacji, szczególnie północnej części zwanej Istrią nie znajdzie się piaszczystej plaży. Jedynie skały, kamienie bądź w szczególnie sprzyjających warunkach można znaleźć małe kamyczki jako plaża.









Strasznie te skały były niewygodne. 

 - PO PIERWSZE Aby leżeć i się poopalać, to oprócz ręcznika trzeba było mieć coś twardego pod spód aby nie czuć nie równości kamienistych. W naszym przypadku były to karimaty. Karimaty się trochę poniszczyły i podarły z tego względu, że rzadko kiedy można było znaleźć odpowiednio dużą płaską powierzchnie do leżenia. 

- PO DRUGIE Kamieniste półki oznaczały przymus wskakiwania do wody, co w przypadku kobiet może być trochę trudne. Jednakże Pan X instruował mnie jak wchodzić aby bezpiecznie wejść i nie zostać zjedzonym przez jeżowce, takie małe kolczaste czarne stworki które są poprzyczepiane do ścian a ich kolce parzą. 

- PO TRZECIE Kiedy już się przemogłam i nauczyłam wskakiwać do tej wody to znowuż za każdym razem się jakoś tak odbijałam, że raniłam sobie bose stopy. Kiedy wychodziłam z wody doprawiałam sobie je tylko o ostre krawędzie skał i w ten sposób moje stopy ciągle wyglądały straszliwie, dzięki Bogu Pan X zawsze leciał mi na ratunek ze swoim sprzętem medycznym :))))

- PO CZWARTE wyjście z takiej wody to nie lada wyczyn. Fale (przypływ i odpływ) są na tyle silne, że tuż przy brzegu tzn. półce skalnej najbardziej nas obezwładniały i popychały na skały. Trzeba było uważać aby czasem nie dotykać tej półki skalnej, bo tam czaiła się chmara wygłodniałych jeżowców, no ale jeśli nie ma normalnego brzegu to jak do licha wyjść z wody nie dotykając skalistej półki, która była jedynym możliwym sposobem. O ile wskoczyć do wody nie było tak trudno o tyle już wyskoczyć na ląd z wody to niemalże mission impossible. Pan X kazał mi szukać mniejszych podwodnych skał, abym oparła swe nóżęta na nich i mogła się wygramolić z tej wody jakoś omijając zwinnie jeżowce. Jednym słowem mówiąc wyjście z wody to strata 50 % energii życiowej i zawsze po tym nie było siły na nic.




czwartek, 10 czerwca 2010

Perypetie w docieraniu do Chorwacji !!

O godzinie 6 rano zeszliśmy na śniadanie, aby wykorzystać nasze vouchery. Zamówiliśmy mega przesoloną jajecznicę i ruszyliśmy dalej w drogę. Zabrało nas najpierw jakieś francuskie małżeństwo, potem jeszcze ktoś nawet nie pamiętam już teraz. Za to bardzo dobrze pamiętam, jak byliśmy blisko Graz wjeżdżaliśmy na 1000 metrów a mi się robiło słabo... było mi tak słabo, że myślałam, że zaraz zemdleje.No tak organizm jest kompletnie do tego nie przystosowany. Dotarliśmy do Graz, potem do Maribor.

Cały czas podczas tej podróży ludzie nas karmili, więc minęły już dwa dni, a my żeśmy stracili zaledwie 3 euro. Czym więcej kierowców zatem tym lepiej, każdy się czuję w jakiś sposób zobligowany do większej pomocy. Nooo... może nie w Polsce, ale za granicą to z pewnością. Ja się po kilku takich rajdach, nauczyłam niecnie wykorzystywać parę teorii psychologicznych do tego właśnie aby pobudzić ludzi do takiego działania z jednej strony, a z drugiej strony do tego by sprawdzić, czy to rzeczywiście działa tak jak mi mówiono. W tym przypadku wykorzystywałam teorię konformizmu. Podczas rozmów z kierowcami opowiadałam im o innych kierowcach i o tym jacy ludzie są niesamowicie dobrzy, dobroduszni i bezinteresowni, i o tym naszym feralnym Włochu który nam postawił hotel. Oczywiście przedstawiałam to w superlatywach. I konformizm zazwyczaj działał. Ludzie chcieli się upodabniać do tych "pomocników". Zazwyczaj po wysłuchaniu tego co mam do powiedzenia, zatrzymywali się w pobliskiej stacji i bezinteresownie kupowali nam coś do picia, jedzenie i kazali przyjąć bez żadnych pieniędzy bo "...jesteśmy tacy sympatyczni i mili "Heh. Po paru jednak takich akcjach doszłam do wniosku, że nie ma co wykorzystywać nadmiernie ludzi bo może się los odwrócić od nas. Ale z powodu tego, że tyle razy już to opowiadałam każdemu, taki jakby schemat o czym rozmawiać z kierowcą raz mi się wymsknęło... i powiedziałam o tym pewnym podwożącym nas Czechom. Mogłam zauważyć jakie było ich obruszenie i jak bardzo się starali nam pomóc Pod pretekstem tego, że nagle sobie przypomnieli (wracając z podróży), że muszą kupić chleb stanęli w pobliskim sklepie i kupili razem z ciasteczkami, które nam dali. A chleb rzucili w kąt samochodu. W tym momencie zrobiło mi się trochę przykro bo wcale moim celem nie było tutaj sprowokowanie do tej czynności, nie potrzeba nam było akurat jedzenia, a ludzie wysłuchawszy tej mojej historyjki strasznie się zaangażowali i działali według konformizmu.  Z psychologią jednak trzeba ostrożnie. 

Na drodze wyjazdowej z Maribor, które wyglądało na dość małe miasteczko zabrał nas pewien Słoweniec. Był on niezwykle miłym człowiekiem. Zawiózł nas aż do samej Chorwacji, przejeżdżając całą Słowenię. 
Ogromnie miło się z nim jechało, może bo miał klimatyzację, a wejście do każdego samochodu z klimatyzacją po czekaniu godziny na słońcu było zbawieniem, a może dlatego, że dużo mówił. Bardzo wiele ciekawych informacji nam sprzedawał. Między innymi o mentalności Słoweńców.Twierdził, iż są to ludzie którzy lubią kombinować, i że on w ogóle lubi takich ludzi, którzy lubią kombinować. Słowacy podobnie jak Węgrowie i Polacy lubią kombinować.... ahahha... jedna rodzinka. Opowiadał nam też o tym dlaczego tak naprawdę  w Chorwacji mają szachownice na swojej fladze i legendy z tym związane .


Chorwacja nie należy do Unii Europejskiej, no przynajmniej nie należała do niej w 2009 roku w którym się do niej wybraliśmy. Z tego powodu trzeba było mieć do niej paszporty, i zawsze na granicy sprawdzali, co powodowało bardzo długą kolejkę. Za granicą były 2 drogi. jedna w lewo druga w prawo, a także dwa znaki droga w lewo to droga do "Chorwacji w głąb", droga w prawo "nie przejezdna". Nasz kierowca uświadomił nas,bo wielokrotnie tamtędy przejeżdżał, że Chorwaci specjalnie postawili ten znak, bo wybudowali płatną autostradę tą w lewo i chcą na niej zarobić. A my pojechaliśmy tą w prawo - niby nie przejezdną. Ta w lewo płatna oczywiście była zapchana kolejkami, a nasza w prawo była prawie pusta, może parę samochodów tylko.


Kierowca puszczał  narodowe piosenki Chorwackie, zabrał nas dwa razy na piwo... z czego ja raz podziękowałam za piwo bo nie chciałam być pijana a w tym słońcu to szybko bierze człowieka. Zdecydowaliśmy się, że pojedziemy do miasteczka Pula w Chorwacji, bo nam ją jakiś poprzedni kierowca proponował, nie mieliśmy skonkretyzowanych planów co do miejsca przeznaczenia... ważne , że Chorwacja i nad morzem. Umówiliśmy się z nim, by wysadził nas na rozdróżu dróg, gdyż on skręcał w prawo w jakąś wioskę a my musieliśmy jechać prosto do Puli.


Niestety kierowca się tak zagalopował, że chyba zapomniał nas wysadzić, a że jechaliśmy też autostradą to nie było za bardzo gdzie. A jak wiadomo najlepiej łapać na zatoczkach. Także pojechaliśmy z nim w to prawo i potem w lewo w kierunku jego wioski, to ja się zdenerwowałam, że nas tak daleko wywozi i poprosiłam aby wysadził nas już tu w tym momencie. I akurat znalazł się przystanek autobusowy. Co prawda kompletnie nie na tej drodze co trzeba, nie była już to autostrada, ale też nie główna droga dojazdowa. W ogóle droga była w innym kierunku. Toteż poszliśmy na ten przystanek łapać stopa na Pulę.... ale kto normalny jedzie z Wioski do Puli? Jak już, to każdy wyjeżdżał z tej wioski (tak jak zaznaczyłam kolorem niebieskim) My musieliśmy trochę wrócić na główną drogę, żeby się gdziekolwiek dostać (tak jak zaznaczyłam kolorem żółtym) Mieliśmy bardzo nieszczęśliwą sytuację, bo nikt praktycznie tamtędy nie jeździł. A jak ktoś już jechał to i tak nie w kierunku Puli. Nie ma to jak jeden samochód na 10 minut :D Staliśmy długo... zastanawialiśmy się co zrobić.... W takich momentach ludziom odbija szajba... i próbują się rozbawić i rozweselić. Pan X więc stanął z karteczką w kierunku na Nowy Jork....  Zjednaliśmy się z tym miejscem tak długo, że chcieliśmy bardzo już stamtąd ruszyć, a tu nadal nie było czym. No to dobrze.... Idziemy na piechotę... Na piechotę drogą ekspresową... Co prawda ruch nijaki, ale generalnie nie wolno chodzić po autostradach ani drogach ekspresowych. Ale szliśmy bo desperacja się dawała we znaki.... i szliśmy i szliśmy i szliśmy. Zanim kierowca skręcił w to prawo próbowałam zapamiętać dokładnie jak długa jest ta droga, żeby mieć potem orientacje w razie iścia, jak to daleko. No i było dość daleko, przynajmniej z 3 km. 3 km po drodze ekspresowej. I jak tak szliśmy to Pan X ujrzał przed nami przecudną zieloniutką tabliczkę :)) Która spowodowała, że musieliśmy się wrócić do punktu wyjścia - czyli do przystanku bo tak to my nie przejdziemy... tym bardziej, że nie ma za bardzo którędy iść i jak byk jest pokazane na znaku że iść nie wolno... Ech... 


Po około 2 godzinach, w końcu jechali jacyś chłopacy do Puli i nas zabrali fundując sobie wycieczkę objazdową :D ZBAWIENIE!!!! Zawieźli nas prosto na plażę, w ich odczuciu... najładniejszą w całym miasteczku. Podczas drogi w samochodzie leciała muzyka,która wpadała w ucho, i jakoś zapamiętałam ją... a potem nuciłam przez cały wieczór :)) Brzmiało to coś jak " Children, Children.... YES PAPA!!! " i ciągle powtarzane to heheh ... Jeśli ktoś chciałby posłuchać to jest to dokładnie ta piosenka,  --->  http://www.youtube.com/watch?v=BzEZfone2JU      
Jest to piosenka naszych zbawicieli, dlatego chyba nigdy jej nie zapomnę, szczególnie dlatego, że podczas podróży wszystko się odczuwa intensywniej.... i ta piosenka mi się bardzo wtedy spodobała. Tym bardziej mi się spodobała, że od dwóch dni nie słyszałam normalnej muzyki, bo moje słuchawki od mp3 się jakoś spsuły, a Pan X nie miał żadnej logicznej muzyki u siebie. Jedynie u kierowców w samochodach... ale to tez zależało od człowieka. 

Zatem dotarliśmy do punktu G na mapie, a zz punktu G kierowaliśmy się do punktu H czyli do Puli.

piątek, 21 maja 2010

O tym jak pewien włoch postawić nam hotel chciał i nie tylko..

Wiedeń. Dostaliśmy wskazówki którędy podążać w kierunku Graz. Okazuje się, że musimy przejść jakieś 5- 10 km ażeby dotrzeć do jakiejś stacji benzynowej na której będzie można coś łapać. W ogóle do głowy nam nie przyszło, że możemy z jakiegokolwiek miejsca to robić...

Idziemy  ulicą po jej lewej stronie, tak w razie gdyby coś miało w nas wjechać to przynajmniej zobaczymy ostatnie chwile naszego życia  :D Ulica nie wygląda na zbytnio przyjazną do ruchu pieszego, aczkolwiek jest już godzina 19.00 dlatego też mało co tamtędy jeździ. Co więcej jesteśmy bardzo zmęczeni, więc nasze procesy myślowe też działają na ostatnich szczątkach siły. Zauważyliśmy stacje benzynową jakieś 2 km od nas, więc żwawo idziemy.

Nagle po drugiej stronie ulicy ktoś krzyczy z samochodu.
- Do you  need some help ????
- Yyyy.... ???
- Do you need some help ???
- Yes !!! - ach zbawienie pomyślałam.
Koleś wskazał, że się zatrzyma przy najbliższym zjeździe a my mamy tam dobiec. Tak więc my jak te głupki małe nie myśląc wiele biegniemy.... biegniemy... z 10 kg plecakami biegniemy.... byle tylko nie odjechał.... do przebiegnięcia trochę jest ... Jeden, dwa spojrzenia na jezdnie... nic nie jedzie , no to biegniemy na przełaj przez autostradę, a kto by tam pomyślał o moście dla pieszych. Biegniemy... przeskakujemy przez barierkę... i jest hura zdążyliśmy facet na nas czeka :)))))))

Zaoferował, że nas odwiezie na stacje na której się rozchodzą drogi na Graz, i tam na pewno kogoś złapiemy. Opowiadał o sobie, jaki to on jest pomocny, jak to nikt nie chce jego pomocy, i jak bardzo się cieszy, że może nam pomóc. Tłumaczył, że przeprowadził się do Wiednia z  Włoch i robi tu niezły biznes, ma dwie restauracje. Od razu zaproponował nam posiłki czy nie jesteśmy głodni, ale z mojego punktu widzenia to pomimo , że może byliśmy głodni to byłaby to strata czasu, ciemno się robi trzeba poszukać logicznego miejsca do spania.... po ostatniej okropnej nocy w krzakach, nie chciałam znowuż tak spać.

Koleś ogólnie słabo mówił po angielsku, miałam często wrażenie, że mówię do niego a on i tak nie kuma o co chodzi. Rozmawiamy, rozmawiamy a on pytanie do mnie czy mieliśmy seks ? Uuuuu... sobie myślę, no tak typowe dla Włocha pytanie, oni tylko o jednym. Obróciłam całą sprawę w żart i mówię, że nieee... że jesteśmy zmęczeni, spaliśmy dzisiaj w krzakach mokrych w namiocie i ja w dodatku zamarzłam, to gdzie w takich warunkach seks. A on na to, że jesteśmy młodzi, powinniśmy się bawić, a nie zamarzać po krzakach.
I że jak chcemy to on to nam umożliwi. Hmmm.... Ale o co chodzi ? No on nam może umożliwić seks. Heh.
Wytłumaczył swoja łamaną angielszczyzną o co mu chodzi. Mianowicie to co ja zrozumiałam dopytując się jeszcze pięćset razy : On nam postawi pokój w hotelu, bo jesteśmy młodzi piękni i musimy się bawić i on jest taki pomocny , że chce nam pomóc, i że dzisiejszej nocy powinniśmy mieć ten seks. Zapytałam się więc jak on ten seks widzi, i czy to bez niego. Tak bez niego,  czy na pewno bez niego ? Tak tylko wy.... Ale najwidoczniej słowo "without you" nie dotarło zbytnio do niego, jak się potem okazało.

Facet gadał, gadał i tłumaczył jak on to widzi i że w dodatku da nam po 100 euro, żeby nam się podróż udała i żebyśmy mieli radość z życia. I że nawet może nam pracę w Wiedniu załatwić jak chcemy, i że jak będziemy jeszcze tamtędy przejeżdżać to się możemy u niego zatrzymać i czego on to nie obiecywał.

Z jego zachowania, mowy ciała i innych czynników wydawało mi się to jakieś podejrzane i nie byłam do końca pewna czy umówiliśmy się dokładnie na to samo czyli, że on nam kupuje pokój w hotelu, żebyśmy mogli się pobawić i mieć ten sex hahahhaha.... No pytając się go czy chce coś w zamian stwierdził, że nie, że on chce pomagać, tym bardziej wydało mi się to podejrzane bo kto tak bezinteresownie na tym świecie pomaga.. tym bardziej Włoch z jego gorącą i płomienistą mentalnością. Tym bardziej wydało mi się to podejrzane gdy zaczął mówić, że w sumie mógłby nas zawieźć do Graz... ale on tam nie ma gdzie spać... i w ogóle... Yyy... no to o co kaman, po co nam to mówi.... mamy mu nocleg postawić czy co ?

W końcu się zgodziliśmy na ten pokój "bez niego" byliśmy już tak zmęczeni tymi wędrówkami przez Wiedeń i poprzednią nocą, że było nam wszystko jedno. Weszliśmy do sklepiku zrobić zakupy, to znaczy on kazał nam wybierać co tylko chcemy. Po raz kolejny mi się to wydawało podejrzane, dlatego ja nic nie chciałam, Pan X natomiast zaczynał wybierać najdroższe piwa i inne pierdoły. Włoch zapłacił za nas, kupił nam nawet vouchery na śniadanie. Wyszło mu to jakieś 300 euro za nas o ile dobrze pamiętam. Dostał klucz i nas prowadzi do pokoju. Hmmm.... idziemy idziemy... idziemy... dlaczego nie dostaliśmy pierwszego z brzegu tylko gdzieś na zadupiu :> ??? To dziwne.... Wchodzimy, są dwa łózka, komoda, łazienka, i plazma na ścianie, nic szczególnego. Łazienka była ładna tylko, a reszta taka typowa jak w przeciętnym hotelu.

Stoimy więc w środku, bo nie było nawet gdzie usiąść jak nie na łózkach. A my tacy brudni szkoda było brudzić tą śnieżno białą pościel.... i stoimy i gadamy. Ja kurde taka zmęczona, że najchętniej to już poszłabym spać, ale wygonić go nie wypada. Stoimy, on otworzył  jedno piwo - wręczył panu X, sobie drugie piwo, a ja dostałam red bulla. Hahahah... Red bulla ? Ja chce spać do jasnej choinki, a po tym to na pewno nie zasnę. No i stoimy tak i gadamy, po czym Włoch zdjął buty, i pyta się nas czy nie chcemy się wykąpać. Może później - przecież nie będę się przy nim kąpała.Po jakimś czasie i gadkach włączył wielką plazmę na ścianie a tam jakieś porno.... No i co się okazuje ??

Włoch nas zachęcał do uprawniania seksu przy nim, żeby mieć ciekawy widok. Hahaha...To nic, że w międzyczasie dzwoniła do niego żona pytając się pewnie gdzie on się podziewa.
Jak się wnerwiłam w pewnym momencie, mówię
- Nie będzie żadnego seksu. Jestem zmęczona i chce mi się spać!-Nakrzyczałam na niego.
- Ale mieliśmy mieć party - odpowiedział
- Jakie party! My chcemy spać jesteśmy zmęczeni!
- Ale kupiłem wam pokój w hotelu, żebyśmy mieli party...
- O nie... to się nie zrozumieliśmy, powiedziałeś, że nic nie chcesz w zamian i chcesz nam pomóc, o żadnym party nie było mowy.
Na szybko wymyśliłam , że powiem mu że jestem w ciąży i nie mogę uprawiać seksu, skonsultowałam po Polsku z panem X, ale ten stwierdził, że lepiej powiedzieć, że mam okres. No co za cyrk hahaha....
Włoch w pewnym momencie się wkurzył i mówi, dobrze więc, nie chcesz to nie... Oddaj mi moją wizytówkę. Uuuuu... Ale mi się głupio zrobiło. Tym bardziej, że miałam mu oddać wizytówkę, którą pogniotłam i pomięłam w kiszeni.
- Nie jesteś już jak to ocenił "my friend" i zabrał mi tą pomiętą wizytówkę z ręki.Wręczył ją natomiast Panu X i mówi:
- A ty nadal jesteś "my friend" jak będziesz czegoś potrzebował to dzwoń do mnie, tutaj masz mój prywatny numer telefonu, i jak będziesz wracał z powrotem to daj znać.
Hahaha... No nie to ja nie jestem jego friend a on jest jego friend? Ale bzdura, przecież my jesteśmy razem.

Włoch wyszedł, zatrzaskując drzwiami a ja wpadłam w popłoch, może powinniśmy uciekać? A jak tu jakąś mafię sprowadzi ? No ale w sumie mamy pokój za darmo. Tylko gdzie jest rachunek ???? Czy on nam zostawił rachunek ?? - Nie uśmiechało się nam płacić za pokój 300 euro, tym bardziej że mieliśmy wspólnie aż 50 euro :) - Znaleźliśmy rachunek i uff. Vouchery na śniadanko też są... To może powinniśmy zwiać jak najwcześniej rano.No to dzwonię do recepcji zapytać się o której jest najwcześniej śniadanie. Ale babka słysząc mój głos mówiący po angielsku roześmiała się rzewnie.Od razu przyszło mi na myśl, że są w zmowie z naszym byłym Włochem, i że on często kogoś tu przywozi, a babka po prostu już "wie co robić" . Tym razem mu tylko nie wyszło, skoro widziała go wychodzącego poprzedniego wieczoru. Wnerwiła mnie ogólnie swoim podejściem takim rozbawionym. Dowiedziawszy się o której jest śniadanko (o 6 rano) postanowiliśmy się w końcu wykąpać i wskoczyć pod puchową pierzynkę... Aaach.. miodzio ;)) W końcu trochę cywilizacji. 

Wstałam o 5 rano aby się zdążyć wyszykować, ciągle byliśmy pod stresem tego, że Włoch z mafią jakąś mogą tutaj wpaść i coś nam zrobić, dlatego jak najszybciej chcieliśmy to miejsce opuścić. Co ciekawe po tych dwóch dniach podróży byliśmy tak brudni, od tego kurzu i pyłu stania przy drodze, że obydwa bielusieńkie ręczniki hotelowe nam dane zaczarniliśmy, pomimo tego, że się dokładnie i długo myliśmy.

Zeszliśmy na śniadanko, i jedyną znaną nam potrawą tam, którą mogliśmy zamówić i przynajmniej się najeść była jajecznica z boczkiem. Przynieśli nam ją w patelni, kawkę, dzbanek wody i inne dodatki. Jajecznica była tak mega przesolona, że dopóki był chleb i się ją jadło z chlebem i popijało wodą, można było ją przejeść. Pomimo, że nie mogliśmy jej przejeść to z czystego rozsądku jadłam i kazałam Panu X też jeść abyśmy mieli coś na żołądku.. zawsze to jakaś oszczędność.

Spakowaliśmy się, poszliśmy ze strachem jeszcze oddać klucz i uff... wyszliśmy, żadna mafia włoska nas nie dopadła, nikt na nas na dole nie czekał. Pożegnaliśmy hotel i poszliśmy na wyjazd na autostradę łapać coś w kierunku na Graz. Pan X długo jeszcze wspominał naszego Włocha i że może do niego zadzwonimy.... w końcu miał dać nam po 100 euro :P

Nasz hotelik

niedziela, 16 maja 2010

Pierwsza podróż tirem Hradec Kralove - Wiedeń

No to jakoś dotarliśmy do początku miasteczka Hradec Kralove w Czechach (oznaczone jako punkt B na mapie) Hmmm ... No tak zostać zostawionym na początku miasta to nie za ciekawie. W ogóle gdzie my jesteśmy.
Nadszedł czas potrenowania swojego języka. Zaczepiliśmy pierwszych przechodniów. Pytanie brzmiało gdzie jest koniec miasta, a dowiedzieliśmy się tylko tyle że zaraz jest przystanek autobusowy.
W sumie dobre miejsce do łapania stopa - i na takim zadupiu wydawać by się mogło gdzie kompletnie nic nie jeździło, od razu kogoś złapaliśmy. Koleś nawet nie potrzebował tłumaczeń, cokolwiek do niego mówiłam, kiwał, że rozumie, chcemy na koniec miasta? Ok , ok . Wszystko co się powie ok, ok. I przewiózł nas przez miasto. To się nazywa szczęście :) 

Hradec Kralove jest podobno bardzo ładnym miastem, wartym zwiedzenia. Szkoda, że tyle razy już przez niego bądź obok przejeżdżałam i nie miałam okazji zwiedzić. Bardzo fajne jest tam też miejsce do stopowania, jakby specjalnie stworzone dla autostopowiczów. Jest koniec miasta i skrzyżowanie ze światłami. Światła to największy sprzymierzeniec autostopowiczów. Na światłach samochody się zatrzymują i widzą lepiej kto stoi i czeka na transport. Na drodze jest inaczej, kierowca ma zaledwie 2-3 sekundy na podjęcie decyzji, tutaj swoją decyzję może przemyśleć, także my jako autostopowicze możemy zmienić swoją postawę, uśmiechnąć się, czy inaczej wpłynąć na sytuację - na przykład poprzez inny, ciekawy śmieszny napis na kartce, przygotowany wcześniej. W ten sposób nie tylko jeden kierowca nam się przygląda, ale wielu stojących na światłach, bo z braku laku wolą popatrzeć na nas i co tam się dzieje niż na czerwone światło. A nóż widelec któryś się skusi .... 

I skusił się kierowca tira. Pierwszy raz miałam okazję wsiadać do tira. Pomijając to, że tak wysoko się trzeba wspinać to z łatwością można sobie wyobrazić co to znaczy wspinać się z 10 kilową torbą. Ale i do tego są pewne zasady. (W ogóle podróżując z Panem X wielu takich zasad się nauczyłam) Ta głosiła to, że kobieta z racji tego, że jest słabsza fizycznie wsiada pierwsza na górę i przy pomocy męskiego ramienia który od dołu podaje torbę stara się ją(torbę) wciągnąć. No w sumie wciągać jest zawsze łatwiej niż podnosić tyle na wysokość 2 metrów. Można stwierdzić, że to całkiem wygodne traktowanie, jednak następnie okazało się, że z tej racji, że kobieta wsiada pierwsza, no to zajmuje gorsze miejsce w środku. Tak więc zmuszona byłam usiąść z tyłu siedzeń na leżance, a Pan X wygodnie w fotelu. Świetnie :) Leżanka była w dodatku jakoś tak usytuowana, że nie dało się na niej komfortowo siedzieć,bo trzeba było się schylać. No to się położyłam, zginając w pół. 

Kabina Tira, którym jechaliśmy, była bardzo ładna i zadbana. Niemalże drugi dom, na podłodze dywaniki, kierowca bardzo sympatyczny siedział w kapciach, poduszki, laptopy, plazmy, sprzęt grający i czego tam jeszcze potrzeba. Na oknie wisiała taka ładna zasłonka do połowy zasłaniając wszystko co znajdowało się wewnątrz. Wydaje mi się, że to właśnie dzięki temu, że ta kabina była tak zakamuflowana, ciemna spowodowało,że ten kierowca nas wziął. Z prawnego punktu widzenia kierowcy tirów mają zazwyczaj zarejestrowane tylko miejsca na dwóch pasażerów a nie na trzech.

Chcieliśmy się udać do Wiednia, kierowca jednak jechał do Bratysławy. Umówiliśmy się z nim tak, że wysadzi nas gdzieś na odbiciu na Wiedeń, tzn Pan X się chyba umówił, bo ja tego nie pamiętam, żebym się tak umawiała. Po dwóch, trzech godzinach dobrej drzemki w końcu dotarliśmy do tego miejsca ( Na mapie oznaczone literą C) O tyle było to dziwne, że kierowca zatrzymał się prawie na środku autostrady na światłach alarmowych każąc nam tam wysiadać i wskazując tylko kierunek, w którym powinniśmy iść aby dojść do drogi na Wiedeń. 
- No świetnie :))) Co za miejscówka, na pewno zaraz coś nas zabije - myślałam. Pobocza nie ma, nie ma którędy iść, nie tyle coś może porwać mnie ale mój plecak i karimatę która była przymocowana do niego i się rozciągała na jakiś metr w szerz. 
Szliśmy gęsiego w miejscu w którym nie powinno być pieszych, a trzeba wspomnieć, że za spacerowanie po autostradach można dostać słony mandat, a za granicą nigdy nie wiadomo jak kosztowna może być taka przyjemność. Z dzisiejszego punktu widzenia, myślę jednak, że o wiele bardziej przeżywałam to co się tam wtedy działo bo był to pierwszy raz, nie miałam zielonego pojęcia o niczym  i polegałam głównie tylko na wiedzy i doświadczeniu Pana X, który przestopował 14 krajów Europy i teoretycznie powinien wiedzieć co i jak i kiedy robić.(Czasem jednak ta jego wiedza była bezużyteczna :P)
Jednak jak niektórzy powiadają  "Podróżując jesteśmy bardziej skupieni, mamy natężoną uwagę, wyostrzony słuch" i rzeczywiście wszelkie zdarzenia, sytuacje, emocje które występowały wtedy w danym czasie były trochę inaczej przeze mnie postrzegane niż teraz- prawie rok później kiedy o tym pisze - były intensywniejsze.

Doszliśmy w końcu do jakieś drogi z chodnikiem. Eureka! Jesteśmy bliżej niż dalej, a jeszcze pełnia dnia. Podążaliśmy wzdłuż chodnika i ulicy na której według wskazówek kierowcy mieliśmy łapać kolejnego stopa. Chodnik wydawał się nie mieć końca, dlatego też zaraz gdy ujrzeliśmy na ulicy na tablicy znak " Wien " postanowiliśmy znaleźć dogodne miejsce na czuja i zacząć tam łapanie. W ogóle stopa z Panem X się ciekawie łapało. Ciągle mi powtarzał, że jak jedna osoba łapie do druga siedzi. Czemu ? Nie odgadłam tego sekretnego prawa do dziś. No ale skoro tak to zasiadłam sobie na moim plecaku ( taki 10 kilowy plecak to bardzo wygodna rzecz). 

Generalnie ulica nie była za dobra bo miała aż 3 pasy ruchu, my stojąc na brzegu na jakiejś zatoczce mogliśmy się spodziewać, że jedynie ktoś z brzegowego pasa ruchu może zdecydować się na zatrzymanie na tej zatoczce. Chyba nikt o zdrowych zmysłach nie przecinałby 2 pasów tylko po to by się zatrzymać i kogoś zabrać tak nagle. Ponadto po jakimś czasie przyszli inni autostopowicze, którzy wyglądali jak "dzieci kwiaty" i stanęli za nami, tzn daleko dalej w kierunku jazdy (tu też jest tak zasada, że jeśli się spotka jakichś autostopowiczów pierwszych w jakimś miejscu to mają oni pierwszeństwo w łapaniu tego stopa, a że stoją bliżej to ktoś jak się zatrzyma to najpierw do tych pierwszych, i w tym przypadku to my mieliśmy to pierwszeństwo) ale tak, że jeszcze było ich widać. Trochę ciężko było tam coś złapać bo kierowcy niektórzy sobie jaja robili migając migaczami jakby chcieli zjechać. I jeden kierowca tak uczynił, że nawet zjechał ale zaraz odjechał machając nam na pożegnanie i o dziwo i ku naszej kurwicy zatrzymał się przy następnej parze. No co jest kurde... my byliśmy pierwsi!!!!! Arghhh ....
Jednak nie minęło parę minut a zatrzymał się kierowca z mercedesem. Jak się potem dowiedziałam od pana X para ta została wysadzona 2 kilometry dalej heheheh....I nadal stała kiedy my obok przejeżdżaliśmy. W ogóle po moich podróżach nasuwa mi się tutaj taka refleksja, że w krajach na południe od Polski ludzie jeżdżą bardzo komfortowymi samochodami.  Można sobie wyobrazić jaka to jest wygoda kiedy jadąc autostopem nie oczekując wygód zostają one podsuwane pod sam nos. Taki sposób podróżowania był nawet wygodniejszy niż pociągiem czy jakimkolwiek innym transportem. Ponadto był to sierpień, a więc około +30 stopni, stojąc jakiś czas na słońcu = bardzo gorąco. Wsiadając do takiego luksusowego samochodu można było liczyć nie tylko na wygodę jazdy, ale też na klimatyzację. 

Kierowca był bardzo miły i sympatyczny, bardzo ładnie mówił po angielsku i w sumie moja kompetencja językowa przy rozmowie z nim bardzo się rozwinęła. Wcześniej jakoś nie miałam okazji  do tak naturalnego sposobu rozmowy. Należy tutaj zaznaczyć już na wstępie, że takie rozmowy na różne tematy w sytuacjach musu są lepszą nauką języka obcego niż jakiekolwiek kursy czy studia. A wiem co mówię bo miałam przyjemność studiować języki obce. I nie nauczyłam się tyle przez lata nauki, co przez parę godzin rozmowy z obcokrajowcem. 

Pan kierowca był z Wiednia, jadąc z Czech stwierdził, że to sama przyjemność nas podwieźć. Lubił dużo mówić, opowiadać i rozmawiać na tematy ekonomiczne. Z tego względu, że jestem z natury wygadana to przyjemnie się mi z nim dyskutowało na temat pracy, zarobków, czy w ogóle ekonomii krajów w tym Polski. Jedynym szkopułem było to, że ja chciałam się przespać i wyspać po ostatniej ciężkiej nocy w krzakach gdzie wymarzłam, a kierowca podyskutować. Na siłę więc udawałam, że zasypiam nie słuchając go. Ale na to też znajdował bezkolizyjny sposób włączając muzykę. Niestety tutaj znowu rola osoby jadącej z przodu jest niewdzięczna, ponieważ polega głównie na zagadywaniu ,co akurat czasem lubię. No ale ile można gadać? To też jest kolejną sprawą bezpieczeństwa w podróży, gdzie jedna osoba siada z przodu, a druga z tyłu z torbami, tak by w razie niebezpieczeństwa w środku atak nasz był skomasowany z dwóch stron - z tyłu i z boku - mamy wtedy większą kontrolę nad sytuacją, poza tym zawsze z przodu łatwiej pociągnąć za hamulec ręczny w razie czego niż wykonując ten manewr siedząc z tyłu. Z biegiem samochodów wymienialiśmy się tą rolą "rozmówcy" i siadania na przednim siedzeniu , no chyba, że odczuwałam nadmierną ochotę do dalszego praktykowania języka angielskiego.

Finalnie kierowca chyba nie był aż tak zadowolony do końca z naszego towarzystwa, bo zamiast wysadzić nas w najlepszych możliwych punktach w Wiedniu tj. na początku lub na końcu miasta to wysadził nas w najgorszym możliwym, czyli prawie w środku miasta koło metra, nie zdając sobie sprawy że perspektywa autostopowicza i podróżowania tym sposobem różni się diametralnie od perspektywy podróży miejskiej.
To jest o tyle nie fajne, że jedyną mapą, którą się ma przy sobie jest mapa Europy, gdzie szczegóły nie są aż tak dokładne, i aby za wiele nie nosić ze sobą bierze się najlżejszą(polecam marco polo samochodową) a tym bardziej nie ma wielkich planów wszystkich możliwych miast napotkanych na drodze. Zresztą posiadanie wszystkich mijało by się z przyjemnością autostopowania. 

Stojąc więc sobie tak w Wiedniu w sumie nie wiadomo w którym miejscu udaliśmy się do metra z nadzieją po jakąś informacje.Ale co za masakra wszelkie napisy i plany w języku niemieckim, którego nie znam ani  ja ani Pan X. Gdzie do diabła jest jakaś wersja angielska ???? Jak tu odczytać z tych mega długaśnych bohomazów nazw niemieckich gdzie jest koniec miasta i czym tam dojechać ?? Albo w ogóle się zorientować w którym miejscu się jest. Echh... Wpadłam na pomysł, że się kogoś zapytam. Kogoś z kim się będzie można dogadać, przechodnia ale nie takiego zwyczajnego. No i zapytałam jakiegoś facecika w garniturku. Wytłumaczyłam mu całą sprawę i problem ze znalezieniem końca miasta i drogi wylotowej  na Graz w Austrii (dokąd się dalej zamierzaliśmy udać) i doczytaniem czegokolwiek na planie. Pan się okazał bardzo miły i zaangażował się w pomoc tak, że zadzwonił  do kogoś pytając o tą drogę wyjazdową i czym tam najlepiej dotrzeć, próbując sam wyczytać cokolwiek z mapy naściennej. Tak jak udzielił wskazówek, tam się udaliśmy. W ogóle chyba po raz pierwszy w życiu jechałam wtedy metrem, a te wszystkie korytarze i piętra i oznaczenia metra były dla mnie jak czarna magia, i wydaję mi się, że gdyby nie Pan X to ja się bym sama w tym nie odnalazła.

Wskazówki były takie, że po wyjściu z metra musimy jeszcze z jakiś kilometr iść w tym a tym kierunku przez jakieś tereny zielone by dojść do wjazdu na autostradę. Ale chyba zgubiliśmy trop. Wtedy też wydaliśmy po raz pierwszy od 2 dni 3 euro na kebaba z 30 euro które zabrałam ze sobą. Stwierdziliśmy, że zapytamy się kogoś jak tu dojść  na trasę wylotową i ktoś nam wskazał zupełnie inny kierunek. Ja oczywiście nie chciałam iść w tym kierunku, ale Pan X się uparł i doszliśmy donikąd. Byłam zmęczona i zła. Tym bardziej dochodziłam do szczytu złości gdy Pan X wymyślił, że znowu się kogoś zapyta i wybrał człowieka, który wyglądał jak pijany śmieciarz jadący na rowerze. I oczywiście po raz kolejny pomimo moich prośb zapytania się kogoś budzącego większe zaufanie, Pan X zapytał się właśnie tego śmieciarza.



Jakież ogromne było moje zdziwienie, gdy się okazało, że człowiek którego uznałam za śmieciarza pracował naukowo, płynnie mówił po angielsku i był całkiem inteligentny a na pytanie czemu się tak ubrał odpowiedział, że tak lubi. Oczywiście wykazał chęć pomocy wskazania nam kierunku i w dodatku chciał z nami zdjęcie na pamiątkę, które możecie podziwiać powyżej :) W końcu po drobnych komplikacjach dotarliśmy do końca miasta. Zmarnowaliśmy na to jakieś 3, 4 godziny a można było już być dalej jeśli ktoś by nas nie wysadził w środku miasta. Musieliśmy gdzieś dotrzeć i poszukać cieplejszego miejsca na nocleg bo robiło się późno, wizja  ponownego zamarzania gdzieś w krzakach w namiocie tylko nas przerażała.

sobota, 15 maja 2010

Kierunek: Chorwacja. Miejsce: Granica PL-CZ i rozważania nt. psychologii perswazyjnej

I od tego właśnie zaczęła się moja cała przygoda z autostopem.
Sierpień 2009.
Pewnego popołudnia spontanicznie zdecydowałam się na podróż do Chorwacji z Panem X. Nie było za wiele ustalania, nie było celu jako takiego, był tylko zamysł, drobne przygotowania, zakupy zupek i bułeczek. I innych przydatnych rzeczy do przeżycia. Śpiwór, karimata, parę ubrań i w drogę.

W skrócie:
- źle że nie wzięłam ŻADNEJ kurtki bo jedyną zgubiłam tydzień przed a na zakup nowej nie było czasu,
  czego poźniej gorzko pożalowałam,
- dobrze, że wzięłam 2 pary butów sportowych i klapki
- dobrze też, że wzięłam 3/4 spodenki z milionem kieszeni, i dwie pary krótkich jednych ciemnych (przydały się) i jedne jasne
- źle, że nie wzięłam drugiej pary długich spodni no ale to by było już za ciężko do dźwigania.
- dobrze, że kupiłam sobie kubek metalowy i wzięłam łyżke
- dobrze, że mój kompan Pan X, był strażakiem i ratownikiem medycznym - jak na pierwszy raz miałam poczucie, że nie grozi mi śmierć :))
- dobrze, także ze Pan X zjeździł 14 krajów i miał ogromne doświadczenie i dzięki temu przezyliśmy.
Poza tym nauczyłam się od niego bardzo wiele pomimo, że był hardkor i raczej mega survival aniżeli wakacje.

Podróż nastawiona była raczej na mega ekonomiczne warunki i sprawdzenie jak długo można przetrwać nie mając wiele i starając się wybierać niekoniecznie płatne opcje. 
Wzięłam zatem 30 euro do kieszeni, to i tak więcej niż Pan X. Karta kredytowa na wypadek wszelki, ale i tam za wiele się nie znajdowało. Miało to być takie awaryjne zabezpieczenie. Dwie czy trzy setki zaledwie.
Wyruszyliśmy wieczorem z Wrocławia, i dopiero na kartkę "ZIMNO!!!" jeden kierowca podwiózł nas do granicy po 2 godzinach czekania. najgorzej jest przedostać się przez granice, bo przez nie przejeżdżają tylko Ci, którzy rzeczywiście gdzieś jadą, miejscowi zazwyczaj nie zapuszczają się tak daleko, no chyba że ktoś mieszka w pobliżu, tak jak nasz kierowca . 
Do granicy dotarliśmy około 23 o ile pamiętam. Byliśmy tak zmarznięci i zmarnowani, że wybraliśmy chyba najgorsze możliwe miejsce do spania w namiocie. Krzaki daleeeko od drogi głównej. Daleko oznacza, że trzeba się przebić przez chąszcze i krzaki. To także oznacza, że zewsząd jest się otoczonym krzakami i drzewami, co może i stanowi dobrą zasłonę, ale też ogromną wilgoć. I tak zostałam ułożona do spania przy drzwiach , których praktycznie nie było. O godzinie 3 wstałam bo było tak zimno, że nie mogłam wytrzymać. Ubrałam się w dodatkowe rzeczy, spanie w spodniach, podwójnych skarpetkach, swetrze i butach może nie jest najczystszym pomysłem, ale było mi odrobinkę cieplej. Jeśli w ogóle ciepłem możan nazwać ubieranie się w zlodowaciałe ciuchy które przecież leżały obok. 

Budząc się rano, zmarzła słyszę, tylko nie dotykaj ścian bo przemokniesz..... za późno jestem za duża ...że też taki mały namiocik, żeśmy wzięli noooo..... Wyjście z namiotu było kompletną katastrofą bo był on taki mały, że trzeba było go dotykać niemalże cały ciałem aby się z niego wydostać co oznacza zetknięcie się z gigantycznymi zasobami wody które namiocik zdołał utrzymywać dopóki nie miał kontaktu z czymś, to znaczy z naszymi ciałami. Następnie przebicie się przez mega kilometry krzaków pokrytych rosą i trawy pokrytej rosą... No co za masakra po kija myśmy tak daleko zaszli ???? Jestem cała mokra i zimno mi!!! 
Jak dobrze, że świeciło słońce. Poszliśmy na stację benzynową , przygotować śniadanko i wysuszyć się w promieniach słońca. 
Pomimo, że mieliśmy mini kuchenkę kempingową, szkoda było tracić gazu. Wymyśliłam zatem, że zapytam się w restauracji, czy można otrzymać kubek przegotowanej wody (oczywiście do naszego posiłku). Pani numer 1 zgodziła się, pod warunkiem, że przyniosę jej jakieś naczynie. Przyniosłam, ale dopiero po 15 minutach, gdzie ku mojemu zdumieniu przy ladzie była Pani numer 2, która o niczym nie wiedziała. 
- Dzień dobry, Ja tu byłam 10 minut temu, zapytać się czy mogę dostać przegotowanej wody i miałam przynieść coś w co można byłoby jej nalać. Poprzednia Pani powiedziała, że mogę ją otrzymać.
- Heeeeeelaaa ? Czy tu ty komuś obiecałaś przegotowaną wode ??? - zaryczała kobieta numer 2
- Aaaa tak.. możesz tam wlać z jeden kubek.
Upsss... A ja tu stercze z dwoma gigantycznymi kubkami. No cóż...
- Dobrze, ale mogę nalać Pani tylko jeden kubek. 
- Ale ja bym potrzebowała dwa. 
- To za drugi będzie musiala Pani zapłacić. 
- To jeden mam za darmo tak ? ( W sumie tak myślałam, że trzeba będzie zapłacić jakieś groszowe sprawy, ale byłam ciekawa rozwoju sytuacji )
- Tak jeden kubek przegotowanej wody mogę Pani nalać. 
- A w sumie skoro mam jeden kubek, to jakby Pani nalała po pół kubka każdego to wyszłoby na to samo chyba nie ?
- No w sumie tak. 
- No to czy mogłaby Pani nalać w ten sposób ? I wyszczerzyłam kły by moja prośba stała się bardziej prawdopodobna do zrealizowania.
- No dobrze. 
Teoretycznie miałam dostać po pół kubka, ale praktycznie dostałam prawie po całym. 
Poszło względnie łatwo. Ale wcześniej w jednym z wrocławskich Mc Donaldów, kiedy zapytałam się o to czy mogę dostać kubek, bo muszę wziąć lekarstwo, to przybiegł sam pan manager zdenerwowany tym co mi jest i czy chce wody przegotowanej. Ja potrzebowałam kubka do rozmieszania czegoś oczywiście tylko. Tu poszło łatwiej i w dodatku otrzymać mogłam więcej niż chciałam. 

Z tego można wysnuć wniosek, że trochę psychologii w życiu się przydaje. Do każdej prośby powinien być dołączony sensowny argument i wypowiedziany z pełnym przekonaniem, do nawet najbardziej bezsensownej czynności. Można pomyśleć, że czym bardziej dramatyczny argument, tym większe prawdopodobieństwo, że zostanie spełniona prośba.Miałam okazję zetknąć się gdzieś z badaniami, gdzie chciano sprawdzić, jaki rodzaj argumentów wpłynie na spełnienie prośby. Sytuacja była dość codzienna. Badacz stał w kolejce do ksero. Badano w jakim stopniu ludzie są skłonni spełnić prośbę o przepuszczenie w kolejce, słysząc argument bądź nie. Stwierdzono, że na pytanie "Czy mogłaby Pani/Pan przepuścić mnie w kolejce przed siebie?" Wszyscy badani odpowiadali, że nie. Natomiast już na pytanie, " Czy mogłaby Pani/Pan przepuścić mnie w kolejce przed siebie bo chciałbym być bliżej",które to pytanie jest uzupełnione argumentem ale jakże bezsensownym, zauważono że parę procent badanych zgadzała się spełnić tą prośbę. Najbardziej efektywne było jednak " Czy mogłaby Pani/Pan przepuścić mnie w kolejce przed siebie ponieważ bardzo śpieszę się na zajęcia". 

I w sumie ta samo można by porozpatrywać tą moją przegotowaną wodę, bez argumentu nie należą się dwa kubki, z argumentem ależ oczywiście. Niby to takie oczywiste, i tu żadnej ameryki nie odkryłam, ale niewielu ludzi się tym posługuje, i nie wielu ludzi nawet zauważa, że taka drobnostka może przyczynić się do zmiany zdania.

Po wysuszeniu się i rozmyślaniu na słoneczku ruszyliśmy w drogę w stronę Wiednia, by dalej przedostać się w kieruku Chorwacji, i jeszcze po drodze się gdzieś wyspać.... Nocleg jak się okazało był o 360 stopni  inny i lepszy od poprzedniego.... Nawet przez myśl nam nie przeszło, że coś takiego może nas spotkać... Ale o tym w kolejnym poście.

piątek, 14 maja 2010

Zmapowana trasa na wyspy Chorwackie

Rys.1 Ogólny schemat podróży


Poszczególne litery oznaczają poszczególne miejsca zdarzeń, które będą opisywane. Miniaturka tego znajduje się także po prawej stronie Bloga pod większością tabelek, można szybko wrócić do tej powiększonej mapy klikając na to miniaturkę po prawej.


Rys.2 Zbliżenie części Chorwacji i wyspy Chorwackiej Cres i Krk


Jeśli nie widoczne to używając klawiszy ctrl i + można powiększyć sobie widok ( ctrl i - zmniejsza z powrotem)

Legenda miast i miejsc, które będą opisywane: 
A,T - Wrocław
B - Hradec Kralove, Czechy
C - Autostrada na rozdrożu na Wiedeń , Austria
D - Autostrada wyjazdowa z Wiednia , Austria
E - Graz, Austria
F - Maribor, Austria
G - Droga na Rovinj, Chorwacja, Region Istria 
H - Pula, Chorwacja
I  - Port w Brestova, Chorwacja
J  - Porozina, na wyspie Cres, port , Chorwacja
K - Valun , wyspa Cres, Chorwacja
L - Miasteczko Cres, Na wyspie Cres, największe na wyspie, Chorwacja
M - Merag ,wyspa Cres, port
N - Rijeka, Chorwacja
O - Obwodnica wokół miasta Ljubljana, Słowenia
P - Jesenice, granica słoweńsko - austriacka
Q - Autostrada koło Salzburga, Austria 
R - Jakaś zadupiasta stacja benzynowa, nie wiadomo gdzie, gdzieś koło Linz , Austria
S - Praga , Czechy 

Statystyki:
W sumie licząc od Wrocławia w dwie strony pokonaliśmy stopem  2407 kilometrów.
Podróż trwała 10 dni 
Wydałam na nią 400 zł 
Ilość mega wielkich problemów z łapaniem (dłużej niż 4 godziny czekania) łącznie: 2 razy 
Straty : Pan X zagubił większość naszych zdjęć :P
Zyski : Jedyna podróż podczas które nic nie zgubiłam :)))
           Niesamowite wspomnienia i przeżycia.



 

niedziela, 7 marca 2010

Pierwsze w życiu przymusowe nocowanie na lotnisku w Bergamo, Włochy

Wracając z Madrytu do Polski, miałam przesiadkę samolotową na lotnisku we Włoszech, Bergamo koło Mediolanu. A to dlatego tak,żeby było taniej. Tymże sposobem za lot do i z Madrytu zapłaciłam 2 euro ( Madryt - Bergamo - Kraków) Różnicą było to, że trzeba było się przesiadać. Aby było bezpieczniej stwierdziłam, że pozamawiam loty w odstępie przynajmniej jednego dnia. Dlatego też z Madrytu do Bergamo był lot ok 20, a z Bergamo do Polski o 9 rano. W ciągu nocy miałam spać u tego samego hosta u którego spałam w drodze z Polski do Madrytu i który się okazał bardzo fajnym człowiekiem. Umówiłam się z nim tak. Zresztą sam zaoferował, że może po mnie przyjechać i mnie odwieźć rano na samolot.

No to wysłałam mu wiadomość na couchsurfingu, że przylatuję z powrotem z Madrytu. I przyleciałam. Wysłałam smsa, że jestem. A tu cisza... świetnie. Moja wiadomość chyba nawet nie doszła. Nie mam żadnego kontaktu. Nie wiem gdzie jestem. Godzina 21, na dworzu już ciemno, nic nie widać. Szukanie jakiegokolwiek hotelu na zewnątrz mija się z celem, i tak w tych ciemnościach pewnie bym żadnego nie znalazła. Przeszłam się przez korytarz na lotnisku w celu rozeznania się w beznadziejnej sytuacji w której tkwiłam. Było całkiem gorąco nadal. Każde przejście w tą i z powrotem korytarzem chyba stawiało mnie w coraz gorszej pozycji, bo czego innego się spodziewać we Włoszech jak nie Włochów. Także budziłam niemałe zainteresowanie, co nie było dobre bo będąc samemu tam i tak się pokazując narażałam się na pewne niebezpieczeństwo, a że nie wyglądam jak Hulk Hogan a raczej jak mała bezbronna istotka, to spotykając jakiegoś psychola mogłabym być od razu pokonana , porwana czy coś w tym stylu i miałam to bardzo jasno narysowane w swej świadomości.

Póki jeszcze nie było późno to można było siedzieć w jakimś barze i coś jeść, co też zrobiłam gdyż dawno nic nie jadłam z nadzieją, że znowu zjem włoską pizze. Kupiłam sobie też trochę zapasów na noc. Gorzej było kiedy zamknięto wszelkie możliwe bary i kafeterie. Minęło sporo czasu, a mojego hosta jak nie widać tak nie widać. Znalazłam dostęp do Internetu, był pieruńsko drogi. Za 1 euro można było używać Internetu przez 3 minuty. Ale doszłam do wniosku, że tyle mi powinno starczyć na sprawdzenie konta couchsurfingowego i czy mój host mi coś tam odpisał, a co więcej czy się w ogóle dziś tam logował i mnie olał brutalnie czy rzeczywiście coś go zatrzymało. Okazało się, że się logował, i to całkiem nie dawno grrrr...... No to miałam czarno na białym, że na pewno już po mnie nie przyjedzie. Wpadłam na 2 wyjścia :
-Napisałam do mojego drugiego hosta ( bo zazwyczaj najlepiej mieć dwóch w jednym miejscu w razie czego) ale ten mój drugi host to był nie tak do końca umówiony, i w sumie wyjaśniłam mu co i jak i w jakim jestem położeniu, no ale niestety jakoś moja siła perswazji nie zadziałała, w sumie z mojej winy bo się trzeba było wcześniej konkretniej dogadać.No cóż....
- Drugie to poszukać tak zwanego Emergency Couch, czyli łóżka, miejsca do spania na ostatnią minute. Myślę, że ludzie by na pewno pomogli, zawsze w takich sytuacjach pomagają. Ale z drugiej strony była już godzina gdzieś koło 11 to zanim taki ktoś by dotarł na to lotnisko i zabrał mnie stamtąd to wylądowałabym w domu o godzinie 1 czy 2, a rano musiałabym wstać o 6 czy 7 aby z powrotem dotrzeć na to lotnisko. Tym gorzej jakby to był ktoś bez samochodu i musiałabym się tłuc jakimiś autobusami nie wiadomo gdzie jeszcze.

No to jedyne wyjście które mi pozostało, to spać na lotnisku. Mając w świadomości, że nie mam zielonego pojęcia jak to się robi i gdzie, to postanowiłam jak to się mówi "podążać za tłumem" dlatego obserwowałam ludzi jak się zachowują i co robią, którzy zamierzają spać na lotnisku i tak dalej. W sumie jakby nie patrzeć nie miałam nic innego do roboty, nie miałam żadnej książki do czytania, nikogo do pogadania no po prostu jakaś masakra siedzieć, bez celu i nie mieć co robić. Szukałam więc dobrego miejsca do spania. Ludzie tam byli profesjonalnie przygotowani jakieś karimaty namioty, a ja co ? Nie mam nic :D No to poszłam sobie usiąść na krzesła, ale z powodu poręczy nie było to dobre miejsce do spania.

Jednak jakby się nie chciało, to jeśli człowiek chce spać, to musi przynajmniej być w pozycji poziomej wyprostowanej, chyba że jest bardzo zmęczony, albo bardzo pijany to w każdej pozycji zaśnie. Ale ja nie byłam ani bardzo zmęczona ani bardzo pijana. Byłam przestraszona, nie tyle, że będę musiała spać w niekomfortowych warunkach, co tyle, że nijak do tego nie jestem przygotowana ani fizycznie ani psychicznie. I w dodatku sama, z bagażami gdzie wokół czai się mnóstwo włochów zastanawiając się pewnie co robi tu ta blondynka sama.... Dzięki temu mój poziom adrenaliny był tak wysoki, że uniemożliwiał mi cokolwiek a już na pewno spokojnie zaśnięcie.

Także, ubrałam się w moją skórzaną kurtkę z milionem kieszeni, wszystko co cenniejsze powkładałam do nich , na wypadek gdyby mnie chcieli okraść to przynajmniej będę to czuła. W pozycji siedzącej na krześle położyłam (a raczej zgięłam w pół) się na moim plecaku (też ze względów bezpieczeństwa) i jakoś po 3 godzinach zanudzania się kiedy adrenalina zmęczyła mój organizm około godziny 1 poszłam spać. Wszyscy inni czekający zrobili to samo więc nie było aż tak źle... Jednak mój błogi sen jeśli można to tak nazwać w tych warunkach nie trwał za długo bo po godzinie po 2 ekipa sprzątająca wszystkich wybudzała, każąc się przemieścić na stronę bardziej wyjściową z lotniska.Bo tą część sprzątają i zamykają.

Ludzi było tyle, że prawie nie starczało miejsca na ziemi. Mi się udało zdobyć krzesło, a inni leżeli normalnie na ziemi. Wyglądało to trochę jak przytułek dla bezdomnych, chciałam zrobić zdjęcie, ale bałam się wyciągać aparat, żeby mi go znowu nie ukradli. Pomimo, że miałam krzesło to było ono mega nie wygodne i nie dało się na nim spać. Musiałam więc wyjąć mój jedyny ręcznik rozłożyć na ziemi i się na nim położyć. Jakiś sweter posłużył mi za poduszkę, a szalem przykryłam się. W nowym miejscu było trochę zimno bo na przeciwko były drzwi wejściowe i wiało chłodem. Leżenie na ziemi nie było za przyjemne ani miękkie, ale byłam tak zmęczona, że szybko zasnęłam. Oczywiście mój sen znowuż nie trwał za długo bo ledwo udało mi się zasnąć a ok godziny 5 zaczęto nas budzić i przepędzać z ziemi argumentując, że zaraz będą przychodzić ludzie i ma tu być miejsce do chodzenia. Poszłam więc usiąść na krzesło na którym siedziałam za pierwszym razem, i starałam się usnąć na siedząco. Niestety już nie dało rady..... Siedziałam więc taka na wpół zdechła czekając na ten samolot do Polski, który miał być za 3 godziny. I tak siedziałam i siedziałam, aż w pewnym momencie coś poprawiło mój humor.

Siedząc tak, oczywiście obserwowałam ludzi siedzących obok mnie aby wyczaić czy są oni bezpieczni i mnie nie okradną i nagle dwóch chłopaków siedzących po mojej lewej stronie zaczęło coś mówić po polsku. Ja taka niedospana, rozespana wyłapałam to, ale nie byłam pewna czy aby na pewno był to polski język. To było jak taki cud nad Wisłą czy so innego podobnego, pierwszy raz od dwóch tygodni słyszę język polski...aż dziwnie mi brzmial. Popatrzyłam się na nich i czekałam, aż znowu coś powiedzą. Cisza...... Hmmmmm...... pomyślałam sobie, jak tu ich skłonić do tego żeby coś powiedzieli. Wpadłam na ciekawy pomysł.

Wymyśliłam, że wyjmę moją kartę pokładową na samolot, na której są zamieszczone gigantycznymi literami skróty państw, imię i nazwisko pasażera i będę udawała, że sprawdzam o której godzinie mam lot niechcący pokazując im to ogromne PL. Gdyby byli z Polski to się odezwą, a jak nie no to się nie odezwą. Jak pomyślałam tak zrobiłam. I był to rewelacyjny pomysł. Od razu się zaczęło :
- Ty jesteś z Polski ? - zapytali
- Tak. :)))))) Uśmiechnęła się dusza moja.

Okazało się, że koledzy byli na Sycylii na wakacje i wracają do Polski, (byli z Warszawy) tym samym samolotem. No i od tamtej pory trzymałam się z nimi dla bezpieczeństwa i towarzystwa. W samolocie, i w Krakowie cały dzień spędzaliśmy razem gdyż moja hostka była dostępna dopiero wieczorkiem ..... Ciekawe było takie poczucie, gdy wstąpiliśmy do restauracji i zamówilismy obiad za 30 zł .... Co to jest 30 zł w stosunku do hiszpańskiego 15 euro heh.... Nie czuć marnotrastwa pieniędzy.

Po przespanej nocy u mojej hostki planowałam wstac wcześnie rano aby isć łapać stopa do Bydgoszczy.
No ale trochę mi to nie wyszło, i zanim dotarłam na końcowy punkt Krakowa była godzina jakoś 13.00 A mając w głowie że do Bydgoszczy z Krakowa z przesiadkami się jedzie prawie cały dzień to wątpliwe było to ażebym dotarła tego samego dnia. No ale stanęłam na przystanku z karteczką "OLKUSZ" , tak na początek , który znajduje się około 30- 50 km od Krakowa, słoneczko trochę grzało więc byłam nawet zadowolona bo troche wymarzłam w nocy. Ludzie na przystanku patrzyli na mnie z zaciekawieniem. No i po jakimś czasie zatrzymał się samochód. Starszy Pan.
- Mogę panią zabrać do tego Olkusza. A gdzie pani dalej jedzie? - zapytał już w samochodzie.
- Do Częstochowy - odpowiedziałam. Gdyż z praktyki wiem, że jeśli się ktoś nie pyta to lepiej od razu nie mówić swojego miejsca ostatecznego, tak w razie gdyby z jakiś powodów trzeba było wydostać się z samochodu, i aby nie wyszło , że się ucieka.(taki savoir vivre autostopowy heheh)
- A dalej ?
- Do Łodzi. - Wymieniam po kolei większe miejscowości na naszej głównej drodze krajowe numer uno.
Po krótkiej rozmowie, która miała zapewne wnieść trochę zaufania Starszy pan zapytał.
- A jaki jest punkt docelowy ?
- Bydgoszcz - w końcu mu powiedziałam , skoro taki zainteresowany.
- Oooo... A ja jestem z Łochowa (kawałek za Bydgoszczą) To mogę Panią do Bydgoszczy zabrać. (ciekawe, że nie zwróciłam uwagi na tablice rejestracyjne pojazdu wcześniej)
- Zobaczymy - pomyślałam i powiedziałam na głos heheh...

Ogólnie Pan wydał się mega przemiły i mega interesujący opowiadał mi o swoim życiu, mieliśmy z dwie przerwy na coś do jedzonka. Zafundował mi kawę i frytki, chociaż odmawiałam.
Opowiadał o swoich podróżach i jak okazało się po 2,3 godzinach że to co mówi jest wiecznie interesujące to mu powiedziałam, że może mnie zawieźć do samej Bydgoszczy to posłucham jego niesamowitych opowieści. ( jakie to czasy nastały kiedy człowiek jest wybredny nawet w kierowcach od autostopu hehe)
Z tego co dzisiaj pamiętam.... a jest tego niewiele niestety bo nie zapisywałam jeszcze tego to dowiedziałam się:
- o nim i o jego żonie, że zawsze lubił podróżować, a jego żona nie bardzo.
- że zabrał ją kiedyś na wycieczkę objazdową za granice to ona wolała odpoczywać a on zwiedzać.
- że pojechali kiedyś do Turcji , i porwali ją prawie jacyś Turcy i chcieli ją sprzedać, i opowiadał o tym jak się komicznie z nimi bił o żonę, i jak go otoczyli i co nalezy w takiej sytuacji robić.
- Jak im kiedyś zabrakło płynu chłodzącego za granicą w samochodzie i musiał iść na piechotę wiele kilometrów w upale, i jak spotkał polaków to mu nie chcieli za free pomóc tylko żądali ogromnej ilości pieniędzy za trochę płynu.
- Że on uważa, że jeśli chodzi o żeniaczkę to kobiety ze wschodu są najlepsze, bo mają dobrą dusze ( po części mogę się zgodzić bo znam parę takich)
- że zawsze jeździ tą drogą szybko i dostaje mandaty, a że wiezie mnie to jedzie wolniej, i może nie dostanie mandatów, i że dzięki temu nie zatrzymała go jeszcze ani razu policja i że mu przynoszę szczęście hehe...
- więcej nie pamiętam ale było tego dużo i ciekawie...
W Bydgoszczy zostałam wysadzona aż pod samym domem heheh... i o godzinie 20.00 Więc pięknie, miałam szczęście , że pierwszy kierowca i aż pod sam domeczek w niecałe 6,7 godzin. :))