piątek, 19 lutego 2010

Szczęście w nieszczęściu w Barcelonie - czyli jak mnie okradli

Po zwiedzeniu głównych różnych atrakcji oddaliśmy się wspólnej integracji i spacerkowi ogólnie po mieście i zwiedzania architektury budynków i rozmowy ze sobą. Pech akurat chciał, że w pewnym momencie spadł mi aparat na ziemię. Byłam okropnie zła. Bo jeden zepsułam przed wyjazdem i dokładnie w taki sam sposób i było za mało czasu żeby go naprawić, więc trzeba było kupić nowy. I nowy miał niecałe 2 tygodnie a ja go zepsułam!!!!  Jaaaa.. tyle kasy znowu na marne, i jeszcze zepsułam!! Tak mi feralnie upadł, że spadł na obiektyw. Hmmm.. wiedziałam co to oznacza. Obiektyw zaczął się wysuwać i wsuwać, mechanizm się mu popsuł najwidoczniej. Zdjęcia od czasu do czasu można jeszcze było zrobić, ale generalnie z wielkim trudem się uruchamiał i ciągle mu się ruszał ten obiektyw.Przestraszyłam się troszkę i wyjęłam z aparatu baterię, żeby się to tak masakrycznie nie ruszało. Baterie schowałam do torby a aparat schowałam do pokrowca.

Kiedy dotarłam na lotnisko w Gironie okazało się, że jest jeszcze trochę czasu jakieś pół godziny. Doszłam do wniosku, że mogę coś zjeść w końcu,a że McDonald był całkiem blisko, to pomimo, że go nie cierpię to tania cena skusiła mnie do pożywienia się w tym lokalu. Ciekawe było , że panowie z obsługi  mówili po angielsku, a przynajmniej ten co mnie obsługiwał. Chyba z 5 minut dyskutowałam z nim na temat tego co chce, i czemu nie ma tego co chce. 

Kupiłam, poszłam zjeść i odeszłam od stolika na miejsce siedzące gdzieś dalej. Zostało 20 minut do odlotu. 
No to sobie pooglądam zdjęcia - pomyślałam. Otwieram torbę szukam aparatu.... nie ma..... sprawdzam wszystkie kieszenie nie ma.... kurna... gdzie ja go wsadziłam ???? 

OKRADLI MNIE!!! NO NIEE!!! na koniec moich wojaży zagranicznych, nie dość, że rozwaliłam aparat to mi go jeszcze ukradli!! I tak zaczęłam sobie myśleć, gdzie ja go mogłam zostawić, byłam już w strefie bezcłowej po odprawieniu się, ani w tą ani w tą wyjścia nie ma na razie, teren poszukiwań niewielki więc kurcze skoro go tu miałam niedawno to gdzieś tu musi być.... Ale gdzie... Poszłam do Mcdonalda  i się zapytałam.Byłam bardzo pozytywnie zdumiona poziomem pomocy i szybkościa reakcji.
- Czy nie widział pan tutaj może aparatu zielonego, bo chyba go gdzieś tu zostawiłam. 
- A przy którym stanowisku robiła pani zakupy i ile minut temu ?
- Przy 3, jakieś 5 minut temu
- Momencik pojdę zobaczyć na zaplecze na kamerze. 
Czekamm... i czekam.... minęło niecałe 5 minut. Pan wrócił i oznajmił mi, że widział na nagraniu jak ktoś przy kasie mi kradnie ten aparat, i nawet mają go nagranego, jakiś rumuńsko - czarny koleś z lokami. Pobiegli po policje a mi kazali tam czekać. 
Policja kompletnie nie mówiła po angielsku ale chyba trochę rozumiała.
- Hablas Espanole ? (Czy jakkolwiek się to pisze) - zapytał się mnie policjant. 
- Nie , tylko Inglisz. 
No to pokazał mi na migi , że mam zostać tutaj i czekać na niego.OK. 

To stałam czekałam obserwowałam, lud się zrobił niespokojny, no coś się dzieje.
Patrzyłam na zegarek i myślałam sobie , że poczekam do czasu aż wszyscy ludzie wejdą, do samolotu będę ostatnia to zaoszczędzę trochę czasu jeszcze na szukanie tego aparatu. W sumie miałam jakieś 25 minut. 
Po 5 minutach przyszedł policjant i mówi mi, że nie mogą znaleźć tego kolesia i wzięli do pomocy kobietę, z obsługi która poszła zobaczyć na nagranie gdzie był tego koleś- złodziej i rzekomo go widziała, i szukali szukali, szukali ...... 
Po jakimś czasie ja wpadłam w ciemną rozpacz i nie dlatego aparatu, tylko dlatego że wszystkie 800 zdjęć, które narobiłam były w tym aparacie, i w sumie to one cenniejsze od wszystkiego. A teraz wracam do domu niedługo, i nawet nie będę miała żadnych zdjęć... No większa porażka nie mogła mnie spotkać.

I tak sobie chodzę w tą i z powrotem zdenerwowana i zniecierpliwiona ze łzami w oczach i żalem w sercu, ludzie się mi przyglądają co ze mną nie tak. I tak sobie pomyślałam w pewnym momencie, że zastosuje terapię szokową, bo jak zaginęłam w Chorwacji i przechodzili tuż obok mnie ratownicy,którzy mnie szukali, a ja zamiast się zgłosić to z szoku się ukrywałam, to w momencie kiedy się na mnie patrzyli i przechodzili bardzo blisko przyglądając się czy ja to ja to czułam się strasznie zestresowana i tylko powstrzymywałam od gwałtownych ruchów, żeby nie dać po sobie poznać, że to ja. Poza tym mam prawie do perfekcji opanowaną mowę ciała i wiele mogę z niej wyczytać, dlatego też stwierdziłam, że zacznę chodzić obok tych ludzi którzy tam siedzą, taka zapłakana i przyglądać im się perfidnie, żeby może kogoś - złodzieja zestresować,:D I tak zaczęłam chodzić obok tych ludzi.I jeden się mnie pyta, (nawet wyglądął tak podobnie rumuńsko) co się stało. To mu mówię, że mi ktoś ukradł aparat i że w sumie kij z aparatem , ale teraz nie mam żadnych zdjęć, no i że go szukam, dlatego tak chodzę i się rozglądam i że ryczę z tego powodu, i że policja szuka już złodzieja i że wiedzą jak on wygląda bo się nagrał na film. No i z mojego punktu widzenia, koleś zachowywał się z deka podejrzanie... Bo już samo zapytanie co się stało z mojego psychologicznego punktu widzenia jest jakby przełamaniem bariery z jednej strony i narzuceniem podejrzenia na niego z drugiej.No i policjanci zauważyli co ja czynię, i że rozmawiam z tym kolesiem. I podeszli coś do mnie mówiąc , czego nie zrozumiałam, i do kolesia po angielsku, żeby pokazał swój aparat. A on , że ma tylko swój, i ze żadnego innego nie ma. A policjant, że pasuje do człowieka z nagrania i że ma rozpakować torbę. Heeeeh.... No i rozpakowywał przy mnie, pokazał swój aparat, a policjant się pyta czy to mój. Na upartego mogłabym powiedzieć, że to mój :D miałabym za free drugi aparat, ale mi bardziej chodziło o zdjęcia. 

No to dali mu spokój i dalej szukali. Minęło 20 minut. Jakiś inny lot się szykował a mnie wziął stres, że jeśli złodziej jest w tamtej grupie odlatujących to odleci zaraz z moim aparatem. A Obsługa dalej szukała tego kolesia, to tu to tam to po jakichś zakamarkach. No i w końcu patrzę, że i na mój lot się łądują.... No nie... a mojego aparatu jak nie ma tak nie ma. Poczekałam jeszcze 5 minut, i idę do policjanta i mu mówię, że ja muszę iść bo mi zaraz samolot odleci. To ten, że mam zadzwonić jutro do biura rzeczy znalezionych tu na lotnisko, to się może znajdzie. Świetnie... Tylko, że ja nie mam jak wrócić do Barcelony :D Bo jutro to ja lecę do domu z Madrytu. No ale nic... Mówię do niego tylko, że ten aparat był mały bardzo i w kolorze zieleni... i tak mu pokazuję na jego koszule.... green był taki green, (jak świetnie że ma kolor zielony, oryginalny od wszystkich)

No i nic , poszłam w kolejkę bo już nie miał kto wchodzić i byłam ostatnio. Zaczęłam na dobre wyć jak bóbr... i mając jeszcze większy żal w sercu, że nie mam fot i  bezmyślnie chciałam przejść sobie przez bramkę zapominając o tym, że muszę pokazać kartę. Babka mnie zatrzymała i prosi o nią, i taka dramaturgia sytuacji w tym momencie była, ja się schylam, łzy mi leca jak grochy, włosy mi opadają, nic nie widzę, wnerwiona i zdenerwowana zarazem i nie mogę w dodatku znaleźć tej karty pokładowej. I szukam i szukam.... i nagle ktoś mnie puka w ramię. To ten sam policjant..... i podaję mi mój aparat.
- OOOOOOOOOOOO....!!!!!!!!!!!!!!! Mój aparat!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
- Ale nie ma baterii - wskazał policjant. 
- Wiem,bo ją wyjęłam, ja ją mam!!!!!!!!! :)))) i dziękuję, prawie mu się rzuciłam na szyję. 

Wbiegam do tego samolotu jako ostatnia, patrzę że prawie wszystkie miejsca zajęte, o miejscu przy oknie mogę zapomnieć. I nagle jakiś starszy facet do mnie mówi. 
- Czy chce Pani usiąść przy oknie ? 
- Ależ oczywiście - siadam i jeszcze w mega szoku nie mogę uwierzyć własnemu szczęściu .Mam swój aparat, i siedzę przy oknie. Zupełnie tak jak chciałam. 
- Czy pani jest zdenerwowana, czy to tylko takie moje wrażenie - zapytał pan który siadając obok mnie ustąpił mi miejsca przy oknie w samolocie. 
- Jestem zdenerwowana - odpowiedziałam i opowiedziałam mu historię z zepsuciem i  kradzieżą mojego aparatu. 

Wyjęłam, pokazałam mu, i dodałam, że tylko dlatego, że wcześniej zwaliłam go na ziemię i ruszał się nieustannie obiektyw wyjęłam z niego baterię. I myślę, że tylko dzięki temu odzyskałam mój aparat z powrotem. Bo jak go złodziej zabrał (razem z pokrowcem) zobaczył, że aparat ma uszkodzony obiektyw, który się nie wsuwa, tylko jest wysunięty, i że w ogóle się nie chce włączyć, to na pewno nie pomyślał, że to tylko dlatego, że nie ma baterii i na pewno też tego nie sprawdził. I tak zostawił aparat w łazience - bo tam go znaleziono , a pokrowiec sobie zatrzymał. No po prostu szczęściara jestem taką, że to mało nazwać.. I jak tu nie mówić o związkach losowych... Tak to miało być, miałam rozwalić ten aparat, żeby wyjąć z niego baterię i żeby złodziej uznał go za niesprawny. Bo pewnie los miał mnie doświadczyć o tą  kradzież. Zresztą ja mam poczucie, że istnieją zawsze jakieś powiązania między zdarzeniami, między większością i że zawsze coś się dzieje po coś, w jakimś dalszym celu, tak jak rozwalenie mojego aparatu miało się przyczynić do wyjęcia przeze mnie baterii i dzięki temu zostawienia aparatu przez złodzieja i odzyskania go przeze mnie.

Żeby szczęścia było więcej, to pokazując temu panu ten słynny aparat, zapytałam się czy nie ma on pomysłu w co ja go mogę teraz wsadzić. Bo jak miałam pokrowiec, to chronił wysunięty obiektyw, a teraz nie mam nic, i boję się, że ten obiektyw się może jeszcze bardziej zniszczyć. Na co wziął on ten mój aparat, wziął swoją paczkę papierosów, wyrzucił wszystkie i wsadził do niej mój aparat. Jak milutko :) 
Dzięki temu miałam pewność, że mój aparat chociaż trochę jest chroniony. Szczęścia było mi ciągle chyba za mało, albo to jakaś rekompensata, bo okazało się, że po jakimś czasie pod wpływem nacisku tego pudełka po papierosach na obiektyw, wsunął się on na swoje miejsce i mój aparat był nadal sprawny. Sam się naprawił. HAHAHAHAHA..... 

I tak oto moje szczęście w nieszczęściu się odbyło po raz któryś w moim życiu. Jestem dzieckiem szczęścia i mam 7 zmysł. To już prawie pewne.

wtorek, 16 lutego 2010

Barcelona w 6 godzin

Poniedziałek, cudownego września 2009.
Wyfruuuwam do Barcelony!!!! Kocham takie, życie. Tyle się już nalatałam a każdy lot kosztował mnie 1 euro. Nakupowałam tyle biletów, że zabrakło mi czasu żeby je zużyć. :)))
 
Jakimś dziwnym trafem miałam dwóch hostów, kobietę i mężczyznę. Mężczyzna posiadał motor i oferował mi obwiezienie po Barcelonie w ekspresowym tempie, co mi bardzo pasowało bo miałam na zobaczenie w miarę wszystkiego jakieś 6 godzin tylko by potem wsiąść z powrotem w autobus do Girony na lotnisko i z powrotem lecieć do Madrytu.  Ciekawe jest to, że pomimo, że zapłaciłam po 1 euro za bilety lotnicze to za autobus musiałam już zapłacić 21 euro w 2 strony :) To już średnio fajnie, ale nie było czasu na autostopy ani na pociągi, podjeżdżał autobus to dobre i to, chociaż drogie. 




Do ostatniej chwili miałam dylemat, bo dwóch hostów to tak nie bardzo się da pogodzić, koleś z motorem bardziej mi pasował, bo miałam możliwość szybszego przemieszczenia się pomiędzy obiektami oglądanymi. Ale kiedy go spotkałam to okazało się, że praktycznie nie umie mówić po angielsku. I co mi po jego towarzystwie skoro nawet nie pogadamy. Kobieta również mnie odnalazła, pomimo, że ją trochę na początku olewałam z dwóch powodów - nie wsadzimy jej jako trzeciej na motor, i oszczędności kasy na komórce. Ale dzięki Bogu , że jej tak do końca nie olałam bo się okazało super babką. :) Zaoferowała mi bilety na przejazdy komunikacją miejską bo jest droga i że mam się nie krępować tylko kasować.... No nieeee... to się w ogóle kłóci z moim jeżdżeniem na gapę wszędzie, no ale się bardzo upierała więc nie miałam innego wyjścia. I teraz problem kogo wybrać :) Motorzystę czy ją z biletami. Oczywiście wybrałam kobietę bo koleś stał i tylko wgapiał się we mnie jak wół na malowane wrota i powiedziałam mu że się spotkamy na miejscu następnym. 
 

Ogólnie byłam cały czas zestresowana, że nie zdążę nic zobaczyć hehehe... więc ustaliłam sobie taki plan działania, żeby było jakoś wszystko po drodze i szybko.Poszliśmy najpierw do parku Guell, który jest parkiem z moich snów i bardzo go chciałam zobaczyć :)) I zobaczyłam.... i umarłam. Jaki on ładny, jaka architektura! Normalnie chatki z piernika, i palmy moje ukochane ... :)) Ach tyle ładnych rzeczy widziałam .






 


Miałam jeszcze zamówionego 3 hosta do oprowadzania, ale poinformował mnie on że przyjmuje tego dnia akurat dziewczynę też z Polski i też blondynkę heheh.... I że możemy się spotkać po południu. Co najlepsze okazało się, że ta dziewczyna jest z Bydgoszczy.... HAHAHA. No nie źle. 

Przez ten czas zdążyłam zwiedzić większość głównych atrakcji, Park Guell, główną ulicę, parę pomników architekturę Gaudiego po drodze, i inne różne, porty i nawet byłam parę minut na plaży i udało mi się dotknąć wody hehehehe....  :) 

Co najlepsze byłam tak tym podekscytowana, że nie jadłam tego dnia prawie nic, nie zdążyłam nawet zjeść śniadania, kupiłam sobie tylko w Barcelonie po drodze dokądś tam jakąś kanapko - bagietkę która kosztowała mnie 3 euro i picie i tyle. Oczywiście wszystko dzięki mojej hostce, bo oczywiście sama po angielsku bym przenigdy w życiu tego nie załatwiła... Ach Ci Hiszpanie... nawet się nie starali mówić po angielsku w sklepach. Wszystko było na wariackich papierach, bo ciągle się bałam, że nie zdążę. Jednak nie było co się tak denerwować ;)

Różnonarodowo w Toledo !




Któregoś to dnia mojego pobytu w Madrycie (wrzesień 2009), doszłam do wniosku, że szkoda marnować czas. Jest piątek, w sumie widziałam już większość rzeczy w Madrycie, w niedziele mój madrycki host chciał mi pokazać rynek.W poniedziałek miałam lecieć do Barcelony na jeden dzień, a we wtorek już z powrotem do do domu, z przesiadką we Włoszech. Także został mi jeden dzień do wykorzystania - sobota - .


Aby maksymalnie wykorzystać czas pomyślałam sobie, że fajnie byłoby pojechać do Toledo, bo jest ono nie daleko Madrytu i podobno warto jest zwiedzić. Zaszłam więc owego piątkowego dzionka na stacje główną pociągów i wszelkich innych możliwych rzeczy aby się dowiedzieć jak się do tego Toledo dostać. 

Ogólnie gmach tego był wielki i kilku piętrowy, a czegokolwiek informacji na temat pociągów nie widać .... ech. I żadnych angielskich wskazówek.... ech .. No to jedyne co mi przyszło zapytać się kogoś gdzie tu jest informacja. Ale jedyne co się dowiadywałam to to, że nikt nie mówi po angielsku ech ... Zdenerwowana wbiłam się do jakiegoś pomieszczenia gdzie ktoś siedział i pytam się o ta informacje , każdy mnie odsyła do następnego biurka bo nie mówią po angielsku... hahah.... jaka porażka, zupełnie jak w Polsce (idź pan tam , tam będą wiedzieli) 

Kiedy w końcu wylądowałam przy anglojęzycznym biurku, pan mnie zapytał o numerek.
- Panie ja nie chce numerka, ja chce wiedzieć gdzie dworzec PKP, jakaś informacja na ten temat cokolwiek
- Ale gdzie ma pani numerek, 
- Ale ja nie w sprawie żadnego numerka, no po cooooo mi pan jakieś numerki wciska - pomyślałam sobie.
- Ale musi mieć pani numerek.....  
Oooooo.....po 5 minutach wymiany bezsensownych zdań mój poziom irytacji dosięgnął szczytu. A pocałuj się pan w oko... sama sobie znajdę. I wyruszyłam dalej. Świetnie jest ogólnie się poruszać po Hiszpanii nie znając języka hiszpańskiego.  

W końcu ktoś mi wskazał które to dworzec. Nie dziwię się, czemu nie mogłam tego znaleźć.




Ogólnie to dżungla!!! Ale świetny pomysł :) Dżungla na dworcu  :D

Znalazłam kasy i..... rozkminiłam o co chodziło z tymi numerkami, którego pan żądał ode mnie poprzednio gdzieś tam. Numerki te drukowane były automatycznie z maszyny dla każdego kto w ogóle chciał podejść do biurka i się o cokolwiek zapytać. No to genialna jesteś Iza - pomyślałam sobie- nie dość, że nie miałaś numerka to jeszcze się chamsko wbiłaś w kolejkę hahaha... cala ja  :D Dlatego tym razem postanowiłam zrobić to bardziej po ludzku i poczekać na swoją kolej.

Dostałam ulotkę informacyjną na temat godzin odjazdów oraz wyjaśnienie że w weekendy najwcześniejszy jedzie o godzinie 9.30 bodajże, ale że należy przyjść wcześniej i kupić żeby były miejsca. Nie do końca zrozumiałam o co temu panu chodziło kiedy mówił o tych wolnych miejscach, bo tak średnio po angielsku mówił i nie do końca rozumiał milion razy powtarzane przeze mnie pytania. Przekonać się o tym miałam jednak dopiero następnego dnia.  

O godzinie 19 wróciłam więc do domu, cala radosna i przeszczęśliwa, że się czegoś dowiedziałam. Chciałam wyciągnąć hosta na tą wycieczkę, ale on stwierdził, że to jest nudne... heh. Wszystko dla niego było mega nudne. No to co tu zrobić, samemu to tak trochę może być nudne jechać, nie wiadomo jaka droga , zresztą w całej tej podróży oprócz czasu spędzonego z hostami byłam sama i czasem jednak przydałoby się jakieś towarzystwo na czas tak zwany "niezręczny". Ale tak sobie myślę, godzina 20, wyjazd jutro o 8, kogo ja o tej godzinie wynajdę? A jednak wpadłam na genialny pomysł !! Napisałam na couchsurfingu na grupie madryckiej i toledo, że poszukuje oprowadzacza w toledo i  kompana do podróży na jutro rano i że to pilne i od razu podałam swój numer telefonu aby się kontaktowali nawet nocą :) A co mi tam. I ku mojemu zdziwieniu, bo w sumie nie miałam nadziei , że się ktokolwiek zgłosi tak późno, odezwał się jeden kolega - Brazylijczyk mieszkający w Madrycie, chętny także jechać zwiedzić Toledo. No to świetnie, szczegóły dograliśmy przez skype'a. Sobota 8:30 umówieni przed kasami, żeby kupić bilet na 9:30. Znaleźli się także inni chętni, kolega z Wenezueli przebywający w Madrycie zaoferował, że może do nas dołączyć w Toledo i z powrotem nas odwieźć samochodem, więc nie mamy kupować biletów powrotnych na pociąg. Świetnie!! W ciągu nocy mój telefon jeszcze kilka razy pikał, zgłosiły się tez jakieś dziewczyny, ale w późniejszym czasie zaginęły gdzieś w akcji, więc już nie zaprzątałam sobie nimi głowy. W końcu 3 ludków wystarczy do towarzystwa :)  

Noc ogólnie była straszna, bo byłam tak tym podekscytowana, że nie mogłam zasnąć. Musiałam tez wstać o 6 żeby się zdążyć wyrobić, coś przekąsić (bo to nigdy nie ma czasu na jedzenie hehe) i dotrzeć do tej stacji. 
No i ogólnie zdążyłam. 8.30 czekam na mojego brazylijskiego kompana.... 8.40 .... 8.50 ..... Nie ma go, dzwonie. Zaspał!! Grrrr..... Zdąży dopiero na 11. No dobra to trzeba będzie poczekać. 
Poszłam więc sama sobie kupić bilet, na pociąg już nie o 9:30 a o 10:30 skoro on i tak nie zdąży na ten pierwszy. I co się dowiaduje??? 
- Nie ma już miejsc... 
- No jak to nie ma miejsc? Hahaha... Takie pojęcie w moim słowniku nie funkcjonuje.
- Normalnie nie ma już miejsc. 
- A czy są jakieś jeszcze inne godziny odjazdów gdzie są wolne miejsca?
- Nie ma. 
- Jak to nie ma ? Przez cały dzień nie ma wolnych miejsc w pociągu do Toledo, który jeździ co   
  godzinę????!!!!!!
- Są dopiero o 12:30. 
- O Boże.... no o to mi chodzi. To się dogadaliśmy :D To poproszę jeden bilet. 

Co ciekawe, pan w kasie kompletnie nie rozumiał słowa "zniżka" (w ogóle mało co rozumiał) Starałam się mu wytłumaczyć, że jestem studentką i że przysługuje mi zniżka. Oczywiście nie wiedział o co chodzi, a jak już wiedział  mniej więcej to stwierdził, że nie mam zniżki. Więc co się robi jak przekaz ustny zawodzi ?Stosuje się inny przekaz np pokazowy :) Dlatego wyjęłam moją kartę studencką euro26 i mu ją pokazałam, że jestem pewna, że na to mam zniżkę. Oczywiście w ogóle tej karty nie znał (bo tylko ISIC znał) ale jak zobaczył takiego czerwonego ludzika ten znaczek na tej legitce to stwierdził, że tak mam zniżkę, bo hiszpańscy studenci, którzy mają legitymacje też maja na niej ten znaczek i też mają zniżkę.Hahahah.... żeby było śmieszniej, wyprzedzając trochę fakty, mój brazylijski kompan miał legitkę ISIC i nie dostał zniżki. Niby nic takiego, ale ja zapłaciłam za bilet 7 euro(30 zł), a on 11euro(50 zł) heheh.

Godzina 10.00 do 12.30 trochę czasu, nie opłaca się wracać. Co by tu porobić..... 




Pozwiedzałam dworzec bo był bardzo ciekawy i  postanowiłam zjeść coś normalnego. O dziwo w knajpce mieli angielskie menu z jakimiś ludzkimi potrawami Alleluja :) Miałam już serdecznie dość hiszpańskich śniadań , które serwował mi mój host, czyli samych słodkości. Nie jadło się chleba, tam chyba nawet nie ma takiego chleba w postaci której my jemy, jedynie są bagietki. Mój host nie miał bagietek, jedliśmy codziennie coś na kształt ciasta - rolady. Przez to po powrocie do kraju przynajmniej przez miesiąc musiałam kupować sobie ciasto roladowe,bo brakowało mi tego smaku tak się przyzwyczaiłam tam.

Zamówiłam ziemniaki, i jajko smażone z boczkiem na chlebie. Pierwszy raz od tygodnia coś ludzkiego jem heheh. :) Wyglądało smakowicie. Ciekawym dodatkiem było to,że do każdego posiłku serwują dwa napoje, co dla mnie jest totalną bzdurą. Do kawy dostałam sok heh.




I tym sposobem wybiła godzina 11 i zjawił się mój brazylijski kompan . :) Okazało się, że przez to, że ja kupowałam bilety wcześniej a on później, to ja miałam miejsce w pierwszym wagonie a on w 24 hahahah. I trzeba było kombinować, żeby razem siedzieć bo wszystkie miejsca były zajęte. 

Pociąg był bardzo ładny. Z zewnątrz i w środku. Materiał na nagłówkach był każdorazowo zmieniany :) A siedzenia bardzo komfortowe. 




 


Pociąg jechał bardzo szybko, jechaliśmy wzdłuż autostrady i widać było, że jedziemy szybciej niż samochody. Około 100 km przejechaliśmy w jakieś pół godziny. :) I wtedy przywitał nas przepiękny dworzec w Toledo .






Trafiłam tym razem na super hosta, przyjechał po nas samochodem i zawiózł do starszej części Toledo żeby nam ją pokazać. W jego zachowaniu było widać taka pasję i zaangażowanie w tym pokazywaniu. Opowiadał nam to i owo i bardzo dużo wiedział, w przeciwieństwie do poprzednich. Baaaardzo sympatyczny człowiek :) Zabrał nas na obiad do takiej klimatycznej knajpki i miał super pomysł, żeby kupić 3 różne posiłki i każdy sobie spróbuje po trochu każdego a ceną się podzielimy. I tym samym mogliśmy popróbować wszystkiego , i się najedliśmy do syta. I wyszło to niecałe 6 euro(25 zł) na głowę, co na warunki hiszpańskie jest bardzo malutko bo przeciętny posiłek kosztuje tam (12- 15 euro,50-60zł). W tym samym czasie dojechał do nas wenezuelczyk, więc było nas już czterech :)  

Moim ulubionym daniem stała się Paella. Czyli taka typowa potrawa hiszpańska złożona z ryżu, różnych warzyw, i zwierząt morski :D Można tam było znaleźć małże, coś na kształt koników wodnych hehehe... i inne takie dziwności. Aleeeż to było pyszne :))) 









 Innym daniem było jak to nazwał mój host " mięso z jelonka bambi" :D :D Co prawda smakowało tak trochę jak nasza wątróbka, więc nic specjalnego. No ale zawsze warto było spróbować :)

A tak wyglądali moi nowi znajomi, pozwoliłam sobie ich tu wkleić bo miałam z nimi naprawdę bardzo fajny czas w Toledo :)) Po środku mój host z Toledo, a po prawej Brazylijczyk.







Jeśli chodzi o Toledo to jest ono bardzo piękne i zabytkowe. Mieści się tez tam zamek Alkazar, który był akurat zamknięty. W mieście znajdują się budynki, w których oczywiście mogą zamieszkiwać ludzie, ale niewielu ich tam mieszka. Z tego co opowiadał host to wynikało, że ludzie mieszkają w tej nowocześniejszej części miasta. Ale niektórzy są tak zachwyceni, że kupują mieszkania w tej zabytkowej okolicy, co wychodzi najdrożej. Jednakże nie ma tutaj aż takich warunków do życia. Nie ma sklepów spożywczych takich typowych, są tylko restauracje, jakieś kafejki, jest jakaś uczelnia. Ale i tak po większość potrzeb czy rozrywek jeździ się do nowocześniejszej części miasta. Trzeba też dodać, że ta część miasta leży na wzgórzu i jest otoczona rzeką, więc dotarcie tam i wydostanie się stamtąd to nie lada wyczyn. 









Pod koniec dnia, nasz host zabrał nas samochodem  na punkt widokowy, i muszę szczerze przyznać, że gdybym nie podróżowała w ten sposób to zapewne nigdy bym nie dotarła tam gdzie udało się nam dotrzeć samochodem. Po prostu często jest tak, że tylko miejscowi wiedzą co warto i gdzie warto się zatrzymać. I dlatego kocham ta organizację.  


Widoki na różne części Toledo, zza rzeki :)

 










Usiedliśmy na murku, i dokładnie taki widok mieliśmy przez jakiś czas, rozmawiając o różnych sprawach i kulturowych róznorodnościach :)  Aż nadszedł zachód słońca.... i wtedy prawie umarłam ze szczęścia , że ten host tak to wszystko pięknie zaaranżował :))) 
Stwierdziłam, że to już koniec wycieczki, a tu nie... kolejna niespodzianka.Do ulubionego lokalu na piwko :)) W którym jak wszędzie się stało. O godzinie 21.00 się pożegnaliśmy, wręczyłam mojemu hostowi symboliczną buteleczkę polskiej żubrówki na prezent, z czego był przeogromnie zadowolony. I pojechaliśmy z Brazylijczykiem i Wenezuelczykiem samochodem do Madrytu.  Potem ten Wenezuelczyk pokazywał mi różne inne miejsca w Madrycie puby czy kluby. :))) Byłam megaaa zmęczona, ale taki fajny dzionek, że wart każdego zmęczenia.

środa, 10 lutego 2010

Zwyczaje Hiszpanów poznane dzięki hostowi.

Postanowiłam zsyntetyzować wszystkie doświadczenia kulturalne których tam doświadczyłam i opublikować w jednym poście. Trochę czasu minęło od kiedy byłam w Madrycie w dodatku ciągle to nowe podróże naszły, i z braku czasu na spisanie ich coś mogło umknąć z mej pamięci.

Jednakże te najciekawsze, najbarwniejsze czy nawet najdziwniejsze zwyczaje które pamiętam postaram się opisać.

1.  Hiszpańskie Flamenco 

Byłam baaardzo, ale to baardzo zainteresowana jak to wygląda naprawdę. Poprosiłam więc mojego hosta (skoro mieszka w Madrycie to na pewno się zna) czy nie moglibyśmy iść na jakiś pokaz Flamenco. Okazuje się, że wg tego co on mówił, takie pokazy Flamenco stworzone specjalnie dla turystów są niedość, że drogie to w dodatku nie ma tego specyficznego klimatu jaki panuje podczas tradycyjnego Flamenco.

Poszliśmy zatem. Wchodząc do małego pomieszczona, którego zwyczajny turysta za chiny ludowe by nie znalazł, ukryte gdzieś w podwórzu i uliczce trochę się przeraziłam.Pomieszczenie było obłożone płytkami takimi  białymi typowo szpitalno - łazienkowymi, i trochę przypominało mi gabinet do wykonywania różnych zabiegów lekarskich. Brrr....  Siedzieli już tam jacyś ludzie, i znowuż wyglądali jak jacyś żule uliczni, którzy przyszli do speluny. Ale usiedliśmy, zamówiliśmy piwo i czekaliśmy kiedy zaczną. 
Pomieszczenie było tak małe , że wszyscy siebie widzieli, siedzieli na ławkach w kręgu ze stolikami po środku, zmieścić się tam mogło jakieś 20 osób najwyżej więc ja się trochę na tle tych ludzi odróżniałam. Może nie tylko tyle co kolorem włosów ale w ogóle ubiorem.Wzięłam ze sobą w tą podróż minimalistyczną liczbę ubrań byle się zmieściło do bagażu podręcznego do samolotu ale też, żeby jakoś po ludzku wyglądać, jednakże miałam na sobie same jasne, jaskrawe, soczyste kolory, a Hiszpanie - mężczyźni zazwyczaj ubierali się w ciemne kolory, szare albo takie bez życia. Od razu było widać , że jestem jakąś turystką. 
Jeśli chodzi o pokaz to był fantastyczny, mężczyźni śpiewali, wyklaskiwali, zmieniali się kto kiedy , grali na gitarze. To było niesamowite, takie proste, takie tradycyjne, w takim miejscu jeszcze istnieją zwyczajne posiedziska gdzie każdy może wejść, przysiąść się posłuchać a i może wziąć udział :))
I znowu to dzięki mojemu hostowi. Gdyby nie on to nigdy bym na coś takiego nie wpadła, że to tu , że w ogóle istnieje :))

Flamenco wszędzie w mieście było raczej nastawione na turystów, wszędzie wisiały ogłoszenia kluby Flamenco, ale raczej było to coś w rodzaju reklamy zwyczajnego klubu niż Flamenco takiego prawdziwego. Na bazarze niedzielnym można było kupić strój do Flamenco, różne dodatki , wachlarze, oczywiście nie mogłam się oprzeć żeby czegokolwiek chociaż sobie nie zakupić (oczywiście rozmiarowo małego, by się zmieściło do torby do samolotu) także w różnych sklepach można było zakupić różne fajne rzeczy. uwagę mą przyciągnęły laleczki.


Albo ubrane w różne fikuśne sukieneczki, albo też jakieś plastikowe czy inne figurki.przesłodkie, ale z deczka za drogie, jak na mój skromny podróżniczy budżet.



2. Hałaśliwy sposób bycia.

Może ja jestem głośną osobą lubię krzyczeć, na ogół głośno mówię, mam dość donośny głos, ale to co robią Hiszpanie to przekracza wszelkie granice.  Ja się zastanawiam jak oni mogą w ogóle funkcjonować w takim hałasie.
Pierwszego wieczoru , gdzieś około godziny 23, poszliśmy do jednej knajpki. Całkiem miła przyjemna malutka, z klimatem. Zamówiliśmy Sangrije - czyli taki typowy trunek hiszpański, takie winko. Niby nic, niby podobne do innych win, ale mi jednak zaszkodziło.... o i to srogoo zaszkodziło. Polecam pić w umiarze, gdyż do niektórych składników nasz żołądek nie jest w ogóle przystosowany.


Siedząc tam myślałam, że oszaleje od tego hałasu który tam panował. Host wytłumaczył mi, że to normalne, że Hiszpanie są zazwyczaj tacy głośni, że u nich rozmowa zazwyczaj w miejscach publicznych polega na tym, kto głośniej coś powie, kto swoje zdanie wypowie. To mnie też troszkę zdziwiło, bo skoro oni tak głośno krzyczą to nie są w stanie usłyszeć niczego, nikogo kto siedzi obok a tym bardziej nie są w stanie usłyszeć niczego od kogoś siedzącego kawałek dalej przy tym samym stoliku. Troszkę mi si ę to skojarzyło z taka walką kur i kogutów.  Co ciekawe, w knajpce był fortepian, a na fortepianie grał pewien pan ładnie i elegancko ubrany. Specjalnie zatrudniony do tego celu. Zastanawiałam się po co tutaj jeszcze wsadzili fortepian skoro Ci ludzie nie słyszą własnych myśli a co dopiero fortepian? No okazuje się, że to tak musi być, i że pomimo że się nie słyszą nawzajem to taki grający pan jest pewnym elementem dekoracyjnym knajpki, i jemu w zupełności nie przeszkadza, że nikt go nie słyszy. Ciekawe czy sam się w ogóle słyszał i to co grał...Heh.


Innego dnia poszliśmy z moim hostem na jakiś koncert.Bilety nam załatwił skądś tam. Pomysł ten nie podobał mi się zbytni ponieważ muzyka na której koncert chciał iść mój host nie była w moim typie, ale jednak poszłam bo nie miałam innego ciekawszego wyboru. Było to coś w rodzaju rocka, czy heavy metalu czy coś w tym stylu. Kiedy się koncert zaczął, po raz kolejny myślałam, że oszaleje. Oni tam nie mają granicy hałasu! Głośniki były tak głośno ustawione i mikrofon że liczba decybeli chyba była większa niż przy stracie samolotu... A śpiew występującego to była monotonia bardziej coś a la krzyczenie na jednej nucie niż śpiew, no trudno było niemniej jednak wyodrębnić poszczególne zdania z tego ryku. Nie podobało mi się to bardzo, ale widząc zachwyt mojego hosta przetrwałam.
Atmosfera była średnio ciekawa, dziewczyny w krótkich spodenkach roznosiły coś w próbówkach za darmo. LOL... w próbówkach... wszyscy tam zgromadzeni namawiali mnie żebym to wzięła, ale jakoś podejrzanie mi to wyglądało. Jeszcze w takim klubie wariackim.

3. Wszędzie się stoi 

Inna ciekawą rzeczą i bardzo nie wygodną dla mnie był fakt , że w każdym pubie, w każdym fast foodzie czy podobnych rzeczach, a często nawet w restauracjach ludzie stoją. Pomieszczenia są tak przystosowane, że można ewentualnie się tylko oprzeć o coś. toż to masakra.
Poszliśmy pewnego razu do pubu, zamówiliśmy piwo i stoimy. Ja wytrzymałam pół godziny w tym stanie i poprosiłam o zwinięcie dla mnie jedynego krzesła w tym pomieszczeniu. Niesamowite, że tylko mi się chciało siedzieć. Kobiety w wielkich szpilkach stały i rozmawiały jakby nigdy nic. Nie to że jestem jakaś słaba, bo swojego czasu pracowałam na promocjach w marketach i tam trzeba było 8 godzin stać, więc jakąś tam wytrzymałość mam wyrobioną, ale nie na na taką przyjemność to ja się nie godzę. Podobno wg Hiszpanów takie stanie powoduje, że kiedy się pije piwo to ono szybciej przenika do organizmu niż jak się siedzi i dzięki temu kupuje się go więcej. A może sprawdza się w ten sposób stan pijanego ?:> Jak już stać nie może to znak, że się powinien usunąć bo nie ma się gdzie położyć. 

Podobnych przykładów "stania" mogłabym wymienić więcej: stałam przy jedzeniu kanapki, w innym pubie także stałam, w jeszcze innym całkiem ciekawym z różnymi rzeczami powieszonym u sufitu typu motory i części do nich. Takie stanie w sumie ma sens, więcej ludzi się zmieści do takiego malutkiego pomieszczonka. 

4. Okazywanie czułości 

Hiszpanie się kochają i lubią to pokazywać bez względu na wiek. Jednkaże niejeden raz już o tym wspominałam w poprzednich postach i jak to wygląda, więc tylko tutaj o tym wspomnę gdyż jest to cecha bardzo charakterystyczna i jak dla mnie była trochę szokująca gdy się wszyscy obmacują i całują wszędzie gdzie się da, czzy to na ulicy w parku czy w metrze 2 cm ode mnie.

5. Typowy dzień Hiszpana

Rano wstaje do pracy bądź nie, jeśli jej nie ma. Mój host skończył informatykę i szukał jakiejś ciekawej pracy blisko domu. Co za wymagania! Blisko domu, bo przecież on pracował nie będzie dalej niż kilometr od swojego domu, żeby nie tracić czasu na dotarcie.Heh
Godzina 13-16 to typowy czas siesty, wtedy to nikogo nie ma na ulicach poza turystami, no i niektórymi miejscami które muszą być otwarte.Hiszpanie wtedy odpoczywają, zazwyczaj śpią gdzieś. Potem znowuż wracają do pracy. A około godziny 23 wychodzą na miasto. To jest masakra jaki wylew tej ludności jest w mieście. Nie jedno w życiu widziałam , na niejednej imprezie byłam i w niejednym mieście, ale takich tabunów rozkrzyczanych dorosłych ludzi niczym nastolatków to nie widziałam. Co za tym idzie to ciekawe jest też .....


6. Zjawisko rozświetlonych ulic nocą

Ulice Madrytu nocami są tak jasne, ze czasem miałam wrażenie , że jest jaśniej niż w dzień. Ciekawe co za żarówek tam używają :D Ale porównując nasze oświetlenie gdzie coś widać, bądź prawie coś widać nocą, bądź coś się zapala "na czujkę" jak ktoś idzie to tam jest mega jasność. Co za tym idzie ludzie czują się bardzo bezpiecznie bo praktycznie wszystko widać. Oto przykład jasności.

Madrid Sightseeing -Day 2

Będąc w Madrycie i spędzając czas z moim hostem ciągle, jednego dnia postanowiłam dać mu trochę spokoju i wyruszyć na odkrywanie terenu sama w ciągu dnia, żeby go tak nie męczyć skoro on nie przystosowany do życia dziennego. Zostałam zaopatrzona w mapę, wskazówki jak i gdzie dotrzeć i gdzie warto a gdzie nie jeszcze i wyruszyłam w drogę.

I tak między innymi trafiłam do hotelu pałacowego, który wyglądał od środka jak pałac. Wtargnęłam i bez krępacji zaczęłam fotografować co ładniejsze. Ciekawe, że nikt mi nie zwrócił uwagi , ani nie wygonił stamtąd. Korytarz był bardzo ładny. Bardzo mi się podobał, może dlatego , że ja uwielbiam wszelkie królewskie style, żyrandole, dywany i te sprawy.


 


Zagłębiając się dalej , można było zauważyć różne salki, w różnych stylach azjatycki, japoński, europejski czy wystrojone na różne epoki . Salki służyły do spożywania posiłków lub do krótkich posiedzeń herbatkowych czy coś na kształt poczekalni.






Kiedy w danym pomieszczeniu siedzieli ludzie to głupio mi było robić im zdjęcia to zrozumiałe, ale za to skupiałam się na innych pięknych częściach jak na przykład sufity. 





 

A schody były tak piękne, prawie jak z Tytanica więc nie mogłam sobie odpuścić zdjęcia na nich. I tutaj się pojawił problem po raz pierwszy. Nie mam fotografa :P Dałam hostowi wolne, pozbyłam się fotografa. No ale cóż, trzeba sobie jakoś poradzić. I tutaj po raz pierwszy doświadczyłam ogromnej życzliwości od strony Hiszpanów. Poprosiłam jednych aby mi zrobili fotkę, i robili ja chyba z 20 minut hahaha. Aż mi było głupio, ale im ciągle coś nie wychodziło i chcieli mi zrobić dobra fotkę, więc starali się przez 20 minut zrobić tą doba fotkę :) No cóż na tyyyyle fotek zrobionych ta okazała się być trochę ucięta ale jednak najlepsze I mam swoje wymarzone schody ;D





Oprócz typowych rożnych ładnych rzeczy, które mogłam zobaczyć w Madrycie natknęłam się na takie coś......

 

 

Warto tutaj zwrócić uwagę na tabliczkę, na której jest napisane Paseo del Prado. jest to bowiem tabliczka przedstawiająca nazwę ulicy. Na każdym domu na rogu ulicy występuje podobna tabliczka z jakimś graficznym motywem, a nazwa ulicy napisana bardzo ładną czcionka. A dlaczego my mamy takie szare tabliczki, takie zwyczajne ?


Na mojej drodze następnie wstąpiłam do największego w Madrycie i podobno najładniejszego ogrodu.
I rzeczywiście, aż brak mi polskich słów żeby wyrazić jak ładnie spokojnie kojąco tam było.

 

W tymże ogrodzie doznałam po raz kolejny ogromnej hiszpańskiej życzliwości. W sumie to nie wiem czy to byli Hiszpanie i czy to hiszpańska życzliwość ale myślę , że klimat tego kraju na wszystkich pozytywnie wpływa :) W ogóle nie prosząc się nikogo o nic, stojąc tylko i przyglądając się czemuś napotkanemu na drodze zawsze znalazł się ktoś kto sam podchodził i pytał się mnie czy zrobić mi zdjęcie. Na początku byłam trochę nie ufna, myślałam " Hmmm kurcze, a może ktoś się czai tylko na mój aparat, żeby mi go świsnąć" Ale nie po jakimś czasie nabrałam zaufania do ludzi. 





Chociaż muszę przyznać, że jeden raz poprosiłam pewną kobietę czy mogłaby mi zrobić zdjęcie na tel czegoś. Jak wielkie było moje zdziwienie kiedy zapytała się mnie skąd jestem!!! Kiedy jej odpowiedziałam, że z Polski zdziwiła się, gdyż stwierdziła, że mam taki akcent angielskiego że myślała że z Ameryki. I tak zaczęłyśmy rozmawiać. Okazało się , że kobieta była z Kanady ( to aż dziwne, że taka otwartością się wykazywała, bo ludzie z Kanady maja mentalność raczej bycia zamkniętym, albo udawania tylko że się jest miłym na potrzeby czegoś) i że jej mąż jest z Warszawy hehehe, i że ona kiedyś była w Warszawie i w innych miastach. Oczywiście moja Bydgoszcz była dla niej nie do wymówienia :P jak zresztą dla wszystkich obcokrajowców. Ale żeśmy rozmawiały o tym jak długo ona w Madrycie przebywa, że potem lecą do Barcelony z rodziną, w ogóle tak jakoś czułam się jakbym spotkałam jakąś dawną znajomą z korą należy wymienić się szeroko rozumianymi "aktualnościami" . Wydawało mi się, że jak skończymy rozmowę to będzie chciała do mnie jakiś kontakt czy coś, spotkać się na kawę ( może się czuje samotnie czy coś). Ale nie po jakimś czasie stwierdziła, że musi iść i tylko się pożegnała. Hmmm.............